LUQUE-KURCZ: Miniatury, czyli niedokończone historie

Fot. Pixabay.com

Dziewczynka z getta

Tamtego dnia wracałam jak zbity pies. Przemarznięta i złamana. Jakby nagle przygniótł mnie środek ciężkości wszechświata. Nic nie było w stanie wyrwać mnie z agonalnego stanu odrętwienia. Moja skóra uległa rozwarstwieniu, a mroźny wiatr kolejno odrywał jej płatki. Dźwięk syren mknącej karetki napawał nadzieją, że jednak ktoś jedzie mnie ratować. Że jeszcze ocali rozkruszoną w cudzych palcach nadzieję. Że wtłoczy we mnie trochę tlenu i elektrowstrząsem przywróci rozum w zupełnie wyludnionym centrum miasta. Zamknięta galeria handlowa spoglądała na mnie z drwiną. Pomiędzy kolejnymi podmuchami dało się słyszeć: Żydówka! Żydówka! Pomyślałam, a gdyby tak wtargnąć na jezdnię. Rzucić się pod koła pierwszego nadjeżdżającego samochodu. Zignorować sygnalizację. Zignorować Boga. Wszystko zignorować i zasnąć we własnej, ciepłej krwi. Jak w bezpiecznych ramionach matki.

Szejma udała się w kierunku Staromieścia. Wciąż rozdygotana, podążała sztywnym, nienaturalnym krokiem. Zgrabiałymi dłońmi, które mroźny wiatr kąsał raz za razem, próbowała uchwycić jakikolwiek przedmiot w torebce. Czuła, że w tej chwili musi wyrzucić wszystko, aby przetrwać. Inaczej ten ciężar zmiażdży ją zupełnie. Wyjmowała na oślep i rzucała za siebie tusz, szminkę, portfel, klucze, telefon. Postanowiła, że kiedy już zupełnie opróżni torebkę, tę też wyrzuci. Przedmioty oblepiają człowieka jak mokre ubranie. Obniżają temperaturę ciała i krępują ruchy. Tracisz wówczas więź z kosmosem. Z powodu tych wszystkich rzeczy jej serce przygniatał ciężar, którego nie była w stanie dłużej unieść. Gdyby jeszcze wyrwać to z siebie. To, co jest tak głęboko zakorzenione. Ciasno oplata tkanki i truje. Rozrasta się jak bluszcz. Co nie pozwala wzbić się wyżej, ponad wysokość płyty chodnikowej.

Gdy weszła do domu, ledwo odwiesiła płaszcz i zdjęła buty, mocny szloch wstrząsnął jej ciałem. Dotarła do kuchni, płacząc nastawiła wodę na herbatę. Jak dobrze, że pod glinianą donicą za domem trzymam zapasowe klucze, pomyślała, inaczej nie dostałabym się do własnego mieszkania. Dopiero teraz dotarło do niej, co tak naprawdę zrobiła. Jednak nie miała sił wzywać taksówki, ani by wrócić w tamto miejsce po swoje rzeczy. O ile w ogóle jeszcze tam są. Zresztą jak miałaby to zrobić, przecież w przypływie złości wyrzuciła telefon. W tej chwili pragnęła jedynie ukryć się przed światem i płakać, płakać, płakać. Aż wyleje się z niej cały żal i rozczarowanie. Karl znów zachował się jak gówniarz. Zwyczajnie ją wystawił. W krótkim SMS-ie napisał, że coś mu wypadło, musi jak najszybciej udać się w pewne miejsce i jak tylko się spotkają, wszystko jej wyjaśni. Do diabła z nim! Woda w czajniku zaczęła bulgotać. Wspięła się na palce i z górnej szafki wyjęła puszkę z herbatą. Wrzuciła torebkę ulubionej „Earl Grey” do kremowego kubka i zalała wrzątkiem. Wyobraziła sobie, że tonąca we wrzątku saszetka to ona sama, mimo iż próbowała za wszelką cenę odbić się ku górze. Tak się teraz czuła. Tyle emocji przetaczało się przez jej głowę. Dolała do herbaty odrobinę rumu i usiadła na kanapie, podwijając nogi pod siebie. Tak bardzo zmarzła, czekając na niego. Wiatr był wyjątkowo mroźny. Poczuła, jak gorący płyn przyjemnie rozgrzewa jej skostniałe ciało. Nie wiedząc kiedy, zasnęła. We śnie ktoś energicznie pukał do drzwi.

 

Anna

Odstawiając opróżnioną szklankę na kuchenny blat, Anna pomyślała, że wszystko, co się wydarzyło, miało jakiś ukryty, głębszy sens. Musiało mieć. Nie jest przecież rzeczą powszednią fakt, iż nagle gasną wszystkie światła, a tramwaj zatrzymuje się w środku miasta i też po prostu gaśnie.

…Słychać jedynie westchnienia pasażerów pogrążonych w ciemnościach. Ich niepokój drga w cząsteczkach powietrza, skoncentrowanych we wnętrzu pojazdu. Na myśl przychodzi im wiele przerażających możliwości; atak terrorystyczny, wojna, zamach stanu. Popadają w coraz większy popłoch. Przestrzeń rozświetlają dziesiątki smartfonowych ekranów. Krzyżują się i plączą dźwięki telefonów i rozmowy dzwoniących. Sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Anna zaczyna się bać. Od dobrych piętnastu minut trwają w niepewności. Ze wszystkich stron słychać pytania – co się stało?

Warszawa pogrążona w grudniowych ciemnościach nie nastraja optymistycznie. Za zaparowanymi szybami nie widać nic, poza złowrogą, mroźną ciemnością, którą nagle przecinają błyski kolumny kilkudziesięciu niebieskich świateł i dźwięki syren.

– Mój Boże, co się dzieje?

 

Dzieci z wieży

O miłości wiedzieliśmy tyle, co brudne dzieci pani Helenki z szóstego piętra. Wdrapywaliśmy się na szczyt wieży, by stamtąd obserwować miasto. O ile z perspektywy przechodnia ruch uliczny wydaje się krzykliwy i chaotyczny, z wieży wszystko wygląda magicznie.

Chude kolana Chrisa sterczą w poszarpanych nogawkach markowych jeansów. Mam wrażenie, że zaraz mnie dźgną i przekłują moją ciekawość. W reklamówce z osiedlaka dzierżymy butelkę wody, dwa kwaśne jabłka i wydłubane ziarenka z razowych bułek. W wieży mieszkają dzikie gołębie. To znaczy poniekąd dzikie, bo przychodzimy tu z Chrisem regularnie od miesiąca i karmimy je resztkami bułek. Kiedy najedzone wzbijają się w powietrze, w ramach wdzięczności pięknie grają skrzydłami. Wraz z ich muzyką unosi się puch i drgają cząsteczki powietrza.

Chris mówi, że magia bierze się z gołębich skrzydeł. Że kiedy będziemy gotowi, musimy przynieść dużo bułek i wody. Wówczas połączą się nasze feromony i czar gołębiej muzyki.

Pytam zdziwiona, skąd wie o feromonach. Wyczytał w jakimś piśmie, które kupuje jego mama. Powiedział też, że jeśli mocno zacisnę powieki i wsłucham się w tę muzykę, nie będzie bolało. Mimo to, powinnam krzyczeć, bo w zakazanych filmach zawsze krzyczą, dlatego rodzice nie pozwalają nam ich oglądać, żebyśmy się nie bali.

– A co, jeśli wypłoszę gołębie i więcej tu nie wrócą? – pytam zatroskana.

– Wrócą, nie martw się, mała. Wspólne sekrety zbliżają. To będzie nasza tajemnica. Nasza i gołębi.

 

Wigilia

Józek nie trzeźwieje, znów życie stoi mu ością w gardle. Garnitur powiesił na drzwiach od szafy jeszcze we wtorek, by się nie pogniótł.

Bigos już tydzień gotował, jak lubi Halina, na piwie i śliwkach. Po jodłę tylko wyskoczył na bazar. Chciał zdążyć przed tłumem. Jeszcze gałązek jemioły narwać po drodze. Pech, że pod sklepem koledzy składali świąteczne życzenia.

Bigos nie doszedł, karp w wannie siódmy dzień kona. Przy stole, zamiast opłatka, trzaskają łamane krzesła.

 

Wspomnienie

Odkąd czas zwolnił, każdy poranek celebruję czytaniem poezji. Krótkie formy pełne treści są jak akty strzeliste. Bóg ma chyba dosyć moich wyrzutów. Próbuję przypomnieć mu, czym jest ludzka wrażliwość. Nie klękam, boli mnie kolano. Kiedyś we śnie powiedział: – Nic mi po twoich rzepkach. Usiądź i zamilcz.

Kiedy milczę, zdaję mi się, że słyszę śmierć własnych neuronów. Strzelają jak zgniatane skrzela oprawionych węgorzy. Jako dziecko nadeptywałam na nie, Staszek mówił, że to rybie dusze. Myślałam, że tym sposobem wysyłam je do nieba i nie muszą już oglądać sterty własnych bebechów. Pod oknami domu rosły kawalerskie serca. Ich grube, mięsiste liście nieustannie tłoczyły krew. Nie mogłam zasnąć od tego szumu.

MONIKA LUQUE-KURCZ