GATNY: Żyjąc

Rys. Pixabay.com

Miasto – wielkie drzewo z gałęziami ulic, po których sunę ja: wąż wieczornej ciszy. Samoświadomy pyszałek. Sunę po śladach mieszkańców pozostawianych przez nich w ciągu dnia. Zawieszonych w powietrzu zapachach złożonych z pośpiechu i strachu. Nasycam się nimi aż puchnę o przynajmniej dwa rozmiary i odnajduję ich w twierdzach domów, w sypialniach przykrytych po czubki uszu. Niby nieruchomi, zrelaksowani lub pogrążeni w głębokim śnie, ale przepełnieni przerażeniem, które ja ożywiam, wpełzając w ich podświadomości jako senne koszmary. Jak upojna może być skala czerni, mroku; jak dynamiczny potrafi być cień: mój prawdziwy Bóg. Bo wszystko poczęło się z cienia, które rzucało drzewo w prastarym ogrodzie. To z cienia lęgły się miasta i światy wypełnione zamaskowanymi kukłami ożywianymi przez strach. Odwieczny spryciarz uczepiony czasu, zatem niezniszczalny, bo sami ludzie – kukły powołali go do istnienia, więc nie pozbędą się go nigdy. Ich narkotyk, nie potrafią go przestać liczyć, a im bardziej liczą, tym bardziej boją się… i tak to toczy się, a ja korzystam syty, pyszny i zadowolony.

– Remek, teraz nie ma fabuł, rozumiesz? Kiedyś to były fabuły…

– Pij, nie pierdol!

– To znaczy jakieś fabuły są, ale namiastkowe, jednorazowe, nie ma do czego wracać.

– Chłopie, to patrz się na ścianę, jeśli się mocno wpatrzysz, zobaczysz jakiś wzór i możesz zacząć opisywać, opowiadać sobie o tym, co tam zobaczyłeś i całe światy zwalą się na ciebie. Zaciskaj powieki, a z migotania wyjdą opowieści.

Miasto. A w mieście…

Jeden z nich. Obudził się któregoś dnia dopiero głębokim popołudniem. Za jego oknami przemijał właśnie piękny dzień. Wiatr kolebał lekko drzewami, dzięki czemu nie zwracały uwagi na zachodzący je zmrok. Ale ja nie o tym… Słońce leżało na dachach. On leżał w łóżku. Właściwie na staromodnej wersalce. Czuł się samotny, ale taką samotnością końca, kiedy masz wrażenie, że po przeoczonym kataklizmie zostałeś sam na świecie. To przez ciszę budynku. I pewnie przez to, że sąsiedzi pozapinali się szczelnie na zamki błyskawiczne milczenia.

Leniwie wstał z łoża. Podszedł do okna. Przestrzeń intensywnie stawiała pomniki ciemności. Jakby nadchodziła zewsząd.

Pomyślał: dlaczego to nie może się udać?

Dlaczego powroty na tym etapie są już niemożliwe?

Cisną się myśli, cisną się odpowiedzi. Rzuca się na nie jak zabójca. Dusi w zarodku. Próbuje zatrzymać myślenie, ciągi skojarzeniowe. Nie być, nie posuwając się do drastyczności. Przeczekać.

Czy widzi w lustrze, obok którego przechodzi, że jest szczelnie zapięty w ortalionową kurtkę, choć dopiero wstał… co mówią jego oczy? Raczej: co krzyczą jego wybałuszone ze strachu ślepia zwierza, którego pokonuje każdy kolejny krok w głąb. Schodzi w dół, nie wychodząc z domu, a jednocześnie krąży po mnie w mrocznym jasnowidzeniu, napędzany obsesją końca. Wszystkim jego czynnościom potakuje krążąca w żyłach krew. Coś nuci cicho, coś się snuje z jego wnętrza.

Ściany idą na niego jak ból ściskający skronie. Odwraca się i ze studni podwórka patrzy w górę: widzi zmatowiałe okna. Z przerażeniem konstatuje, że w jednym z nich ktoś stoi i intensywnie się w niego wpatruje, niemal przeszywając spojrzeniem. Nogi uginają się pod nim, gdy zaczyna rozumieć, że ten na górze to on. Ale spod nóg wymyka się już chodnik. Stopnie, na które chciał z powrotem wbiec, wiją się jak napędzane szaleństwem zaskrońce, więc i on napędzany jakimś atawistycznym lękiem, odskakuje w panice i okazuje się, że spada ze schodów w dół. Rumor. Echo jęku, w którym pobrzmiewa zaskoczenie, na ułamek sekundy przez okienko na półpiętrze widzi granatowe niebo i dałby sobie uciąć rękę, że widział… dłoń trzymającą granatowy flamaster! Zamalowywała jaśniejsze obszary firmamentu, bez pośpiechu, ale z nieubłaganą konsekwencją.

Potem w szpitalu powiedzieli, że jego pozornie wieczorne przeżycia wydarzyły się za dnia, żeby tak rzec: w pełnym słońcu, gdy biegał po podwórku i krzyczał, że znowu rozbił się o jutro. Tak się dzieje, gdy nie chcemy uwierzyć, że można bez naszej wiedzy zapisać nas do ludzi i bez naszej wiedzy uruchomić wyobraźnię. Bo życie to czynność mordercza.

RAFAŁ GATNY