BILIŃSKA-STECYSZYN: Śnieg

Fot. Pixabay.com

Chyba w tej śnieżycy pomylił drogę. Zaczęły się jakieś wioski o nic niemówiących mu nazwach, zresztą z tablic drogowych i tak niewiele dawało się odczytać z powodu plątaniny wirujących płatków. Jazda była coraz trudniejsza, chciał ją jednak kontynuować jak długo się da. Od lat już tak jeździł: bez nawigacji, bez konkretnie wytyczonego celu, zatrzymując się w przypadkowych miejscach, poznając ludzi – także kobiety – których zwykle nigdy więcej już miał nie spotkać;  to były jego podróże. Bez adresu, zakorzeniania się i zobowiązań. Od czasu, gdy zmarła matka, zaczął w taki sposób spędzać również Boże Narodzenie. Sam. W samochodzie, co najwyżej z towarzyszeniem muzyki z płyt, w górskich schroniskach, w nieznanych miastach. Po śmierci matki posypały się wprawdzie zaproszenia różnych wujków i cioć, ale nie pragnął serdeczno–współczujących uśmiechów ani tym bardziej pełnych troski zapytań, dlaczego wciąż jest sam.

Na drodze nie było śladu piaskarki czy pługu. Raz po raz zwalniał, we wszechobecnej bieli z coraz większym trudem usiłując rozpoznać, gdzie kończy się jezdnia, a zaczyna pobocze. Jednak w najbliższej miejscowości trzeba będzie zatrzymać się na chwilę. Jeśli miałby jechać dalej, musi założyć łańcuchy na koła. Albo może, jeżeli ta śnieżyca nie ustanie, poszukać noclegu, a w najgorszym wypadku gdzieś na poboczu przedrzemać tę noc w samochodzie. Śpiwór woził zawsze ze sobą.

Poradzi sobie. Jak zawsze. Włączył odtwarzacz i po sekundzie popłynęły dźwięki starej kolędy.

*

– Czy Mikołajowi się uda do nas dotrzeć? – zaniepokoił się Michaś, gdy, spałaszowawszy swój kawałek ciasta, stanął przy oknie.

– Coś ty! Nie martw się, Mikołaj nie taki śnieg może pokonać. Przecież ma duże sanie i renifer je ciągnie. Dadzą radę – pocieszyła go Mirka i – a może Eli tak się tylko zdawało? – porozumiewawczo mrugnęła do brata. Chyba chciał zrobić to samo, ale spostrzegłszy spojrzenie matki, szybko zmienił temat:

– Mamuś, możemy już zacząć nakrywać do stołu?

– Ja rozłożę obrus i serwetki – zadeklarowała Mirka. – A ty zanieś opłatek i włóż sianko pod obrus – poleciła bratu. – Tylko nie oszukuj jak w tamtym roku, że niby tak ci się udało trafić, a ten najdłuższy kłosek specjalnie położyłeś najbliżej siebie! Bo za karę grosik z pieroga znów do ciebie nie trafi, zobaczysz – Mirka czuła się uprawniona do strofowania go, wpadając w poważny ton starszej siostry, choć starsza była jedynie o kilka minut. Ela, przewracając na patelni panierowane dzwonka karpia, z uśmiechem przysłuchiwała się tym przekomarzaniom.

*

Światła samochodu wyłaniały z mroku przydrożne drzewa. Oprócz niego nikt nie jechał tą drogą. Miał wrażenie, że jest samiuteńki na całym świecie. W końcu mignął mu zasypany  śniegiem drogowskaz,  zdołał odczytać jedynie “…ana …elka 4”. Pewnie będzie za cztery kilometry jakaś Polana Wielka czy coś takiego. Wkrótce się okaże. A swoją drogą, elka… Elka… – na przypomnienie tego imienia poczuł ukłucie w sercu. Choć przecież tak dawno to było. Elżunia w przedszkolu, z burzą blond loczków, Elka w podstawówce, z warkoczami z dwiema kokardami na końcach, Elżbieta w liceum, z krótką już, modną fryzurą, wreszcie Ela, gdy tańczył z nią na balu maturalnym i tak strasznie biło mu serce. I gdy powiedziała do niego, raz jeden, jedyny, “Piotrusiu…”.

Lecz i wtedy nie odważył się wyznać, że ją kocha. Gdy porozjeżdżali się na studia, przez długi czas próbował za wszelką cenę wybić ją sobie z głowy. A kiedy po latach znów przypadkiem ją zobaczył, miała na palcu obrączkę i była w zaawansowanej ciąży. Zamienili ze sobą jakieś “co słychać, a co u ciebie, w porządku, u mnie też, no to trzymaj się” i to był ostatni raz, kiedy się widzieli, bo  wyjechała z rodzinnego miasta na stałe. A on przez wszystkie późniejsze lata coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że woli być sam, skoro nie może być z nią.

*

Zwykle rybę smażył Jakub, lecz teraz wyszedł, by jednak trochę poodśnieżać przed domem. Na dworze już zmierzchało, wszechobecny śnieg nie zamierzał wszakże zaprzestać swojej misji. Kuba wrócił po dwóch kwadransach, cały zziajany.

– Elu, to bez sensu – wysapał, ocierając pot z czoła. – Pada i pada.

– A co z prezentami?

– Nie martw się, coś wymyślę. Sam się przebiorę i jakoś to spróbujemy przed nimi ukryć.

Ich szepty jednak wzbudziły podejrzliwość bliźniaków, bo gdy weszli do kuchni, wgapiły się w nich uważnie dwie pary oczu.

– Coś mówiliście o Mikołaju? Spóźni się? – zapytała Mirka.

– W tę śnieżycę to możliwe, ale nie bójcie się, na pewno tu dotrze. Teraz proszę pozanosić  talerze i sztućce, bo już wzeszła pierwsza gwiazdka. Tato wam pomoże, a ja już niosę wazę z barszczem i możemy siadać do stołu – zakomenderowała Ela.

– Mamo, kto to jest zbłąkany wędrowiec i  czy on kiedyś do nas przyjdzie? – zapytał Michaś, gdy podawała mu sztućce.

– Nie wiem, czy przyjdzie, ale taka jest tradycja, zostawia się jedno wolne nakrycie na wigilijnym stole – wyjaśniła Ela.

– A do twojego domu, gdy byłaś mała, ktoś kiedyś trafił? – dopytywał się Michał.

– Nie.

– Ciekawe, jak on wygląda… – zaczął się zastanawiać.

– Pewnie to jakiś włóczęga albo bezdomny – wtrąciła Mirka. – I na pewno głodny.

– Wiecie, to raczej tylko taki symbol i nawet się nigdy nie zastanawiałam… – Ela nie zdążyła dokończyć, bo w tym momencie żarówki w kuchni lekko zamrugały, a potem światło zgasło całkowicie.

*

Na wszelki wypadek jechał środkiem drogi. Czuł zmęczenie. Piekły go oczy od usilnego wpatrywania się w tych kilka metrów przed nim, wydobywanych z ciemności przez światła auta, a i tak prawie nieczytelnych w zawierusze śniegowych płatków. Dostrzegł jedynie, że zaczęły się jakieś pojedyncze zabudowania, niemal kompletnie pogrążone w ciemnościach. Prawdopodobnie dotarł do tej zapowiadanej wcześniej Any Elkiej. Nie świeciła się ani jedna latarnia. Widocznie śnieżyca spowodowała awarię prądu. W mijanym właśnie budynku dostrzegł jedynie słabą poświatę zza szyb, zapewne od świec czy latarki. Następny dom był oddalony o jakieś sto metrów, przejeżdżając zauważył, że tuż za nim znajdowało się trochę miejsca na poboczu, chyba tam można by wreszcie przystanąć. Nie chcąc go ominąć, szybko nacisnął pedał hamulca.

Samochód wpadł w poślizg i sunął w stronę wysokiej latarni. By uniknąć zderzenia, Piotr gwałtownie skręcił w prawo. Auto, mimo że hamował pulsacyjnie, już zupełnie mu nieposłuszne, wykonało następny suw – wprost na skraj niewysokiej, lecz dość stromej skarpy. Stoczyło się z niej, przez parę metrów majestatycznie sunąc na boku i zatrzymując się wreszcie na kępie krzewów.

Stary grat nie posiadał poduszek powietrznych, ale pasy trzymały mocno i Piotr nie doznał większego szwanku. Poczuł tylko, że z rozbitego łuku brwiowego sączy mu się strużka krwi. Otarł ją wierzchem dłoni. Trzęsły mu się nogi i drżały ręce, lecz mimo oszołomienia działał niczym poprawnie zaprogramowany automat. Wyłączył radio i wyjął klucz ze stacyjki. Z niemałym trudem udało mu się wygramolić na zewnątrz.

Mimo ciemności śniegowa poświata ułatwiała nieco orientację. Schylony, niemal na czworakach ruszył pod górkę. Na szczęście, jakby niebiosa chciały pośpieszyć mu z pomocą, śnieg padał już znacznie słabiej, by po chwili zupełnie ustać.

Wdrapał się na górę skarpy, z której zsunęło się auto. Znajdował się obok mijanego przed kilkoma minutami budynku. Dom nie miał ogrodzenia, otaczał go tylko niski żywopłot – tak przynajmniej wyglądało to pod grubą warstwą śniegu. Jedynie przejście do drzwi wejściowych chyba niedawno ktoś odśnieżył, jakby czekano właśnie na gości. W pierwszej chwili Piotr chciał u mieszkańców tego domu szukać pomocy, lecz po sekundzie rozmyślił się. Po co ich niepokoić  – jeśli w ogóle ktoś jest w środku, bo na razie świadczyła o tym tylko odśnieżona ścieżka. Trzeba zadzwonić pod 112, niech zorganizują pomoc drogową.

Obszukał dokładnie wszystkie kieszenie, lecz nie znalazł telefonu. Pewnie aparat wysunął mu się, gdy gramolił się z auta i leży tam gdzieś w głębokim śniegu. Bezsensem byłoby teraz próbować go odnaleźć.

Pierwsze emocje opadły i było mu coraz zimniej. Miał na sobie jedynie podkoszulek i cienką bawełnianą bluzę. Wcześniej nie przyszło mu do głowy, by wyjąć z samochodu kurtkę, a teraz myśl, by ponownie przekopywać się przez śnieg, wydała mu się zupełnie niemożliwa do zrealizowania, chociaż chłód, z początku niezbyt dokuczliwy, atakował go potężniej z każdą sekundą.

Przykucnął na schodkach przed drzwiami i zapalił papierosa. Płomień zapałki ogrzał mu ręce, ciepły dym miło rozchodził się po płucach, lecz przyjemność trwała zaledwie chwilę, by przerodzić się w jeszcze dotkliwsze uczucie zimna i osamotnienia. Więc tak miałby spędzić wigilijną noc? W tej jakiejś Anie Elkiej, na schodach cudzego domu? Owszem, pociągało go nieznane, jednak nie aż do tego stopnia!

*

Od schodków w bok prowadziła jeszcze jedna przekopana w śniegu ścieżka. Ruszył nią. Wzdłuż  ścian budynku skręcała w dół – dom częściowo wbudowany był w skarpę. Zszedł, właściwie ześliznął się pod drzwi na dole. Lekko nacisnął klamkę. Drzwi, o dziwo, uchyliły się, lecz w ciemnościach nie widział wnętrza. To pewnie piwnica. Przyszło mu do głowy, żeby przeczekać w niej do rana, lecz bał się sytuacji, gdyby gospodarze odkryli jego obecność i wzięli go za włóczęgę czy złodzieja.

Znowu wdrapał się na górę. Wszystkie okna budynku  zasłonięte były żaluzjami, prócz jednego od strony tarasu. By do niego dotrzeć, przedarł się przez kopny śnieg. Już było mu wszystko jedno, i tak nogi miał niczym sople i z zimna cały się trząsł. Przylgnął nosem do szyby.

Blask kominka i świec wydobywał z ciemności wnętrze dużego salonu. Przy stole siedziała czteroosobowa rodzina. Tyłem do okna kobieta, na wprost niej mężczyzna, po bokach dwoje dzieci, dziewczynka i chłopiec. Mała, mimo niedostatecznego oświetlenia widział to wyraźnie, miała warkoczyki. Jak kiedyś Ela w pierwszej klasie podstawówki, nawet dostrzegał pewne podobieństwo. Ciekawe, gdzie teraz świętuje Wigilię jego dawna miłość… Uśmiechnął się do tych wspomnień, choć zrobiło mu się jeszcze smutniej. I zimniej.

Jedli kolację. W pobliżu stołu znajdowała się duża choinka, obok leżało na podłodze jakieś spore zawiniątko. Dobiegały do niego głosy i śmiech, wyrazów wprawdzie nie rozróżniał, lecz i tak poczuł się jak podglądacz. Pewnie mają na stole, jak tego wieczoru we wszystkich polskich domach, dodatkowe nakrycie… W pierwszym odruchu chciał zastukać w szybę, lecz powstrzymał się. Nie będzie zakłócał spokoju tej rodziny. Śnieg już nie pada, może za chwilę naprawią światło i jakoś sobie poradzi.

Wrócił na schodki. Znów chciało mu się palić. Był głodny. Zimno przenikało go na wylot. Zapałka w drżącej dłoni zgasła, nim zdołał przytknąć ją do papierosa. W pudełku została już tylko jedna. Mimo że był jak najdalszy od radości, z jego ust wydobył się krótki, histeryczny chichot. Co za absurdalna historia! Dorosły facet, niczym dziewczynka z zapałkami zaglądająca w okna świętujących bogaczy. Przecież nie zamarznie tu w śniegu jak ona!

Podniósł się, całkiem już zdesperowany, z wysiłkiem rozprostowując zgrabiałe kości. Jakoś wytłumaczy tym ludziom, skąd się tu wziął, czemu ich niepokoi. Dzwonek nie działał, w każdym razie on nie usłyszał żadnego dźwięku. No tak, przecież nie ma prądu. Może to znak, by jednak nie próbować? Ale nie miał już siły na dalszą zabawę w śmiesznego donkiszota.

Zapukał, właściwie załomotał do drzwi.

HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN