STOJAK: Moje miasto

Fot. Pixabay.com

Nie wiem, gdzie jestem, gdzie byłem i dokąd poszedłem. Już nie pamiętam, którymi ulicami przemierzałem moje życie. Nie wiem nawet, czy ja to byłem ja, czy może jakieś inne dziecko. Przed wojną biegało nas po ulicach wielu, przed wojną byliśmy sobą. A teraz? Nie rozpoznaję siebie, nie rozpoznaję nikogo. Nie ma nikogo i mnie też nie ma. Zostałem zabity, leżę gdzieś przy krawężniku, zastrzelony jednym krótkim strzałem w potylicę, uduszony w zakamarku ciemnej speluny, obdarty z ubrań, nagi i skopany do nieprzytomności. Leżę i nie wiem, czy żyję. Nie, ja przecież nie żyję…

Wróciłem, to jednak ja. Wróciłem, chociaż nie czuję swojej twarzy, nie słyszę bicia mego serca. Nie oddycham. Wróciłem i nie odnalazłem nikogo. Nie odnalazłem swojej tożsamości. I moje miasto nie jest już moim miastem. Jest niczyje i wygląda inaczej. Nie poznaję ulic, po których biegałem, nie widzę chłopaków i piłki. I koni nie widać, które stały rzędem przy ulicy… Nie ma tej ulicy. Nie widzę domów z balkonami, pięknych kamienic i bram złoconych historią. Nie ma nic, bo to nie jest miasto. To ruiny, to szkielet ledwo stojący na nogach. Sypie się tynk, lecą cegłówki, uderzają w przechodniów… Nie ma mojego miasta…

Moje miasto zginęło wraz z czternastoma tysiącami ludzi, z Żydami, których nie ma, bo ludzie tak chcieli. Niemcy tak chcieli, moje miasto też tak chciało, a inni dali na to przyzwolenie. Nie ma Żydów, nie ma mojego miasta, mojego domu. Nie ma mojego kraju…

Czy ja jestem tym chłopcem, który miał swoje dzieciństwo i który stracił je bezpowrotnie? Czy można odzyskać dzieciństwo? Chciałbym dorosnąć powoli przy rodzicach, z uśmiechem na twarzy, ze szklanką mleka i kromką ciepłego chleba w dłoniach. Tak bym chciał. Czy można stać się znowu małym chłopcem i żyć w swoim mieście? Stanąłem w kolejce po czas utracony, po godziny zmarnowane, po bicie zegara, ale nie ma już czasu. Skończył się w 1945 roku. Odszedł, zginął, ktoś wyrwał mi go z całej siły, z korzeniami i nadzieją. Nie zostawił nawet płaszcza…

Moje życie stało się jak kotara teatralna. Ciągle opada. Podnoszę ją, bo wydaje mi się, że mam dużo siły, ale to nie prawda. Opada, opada, opada i ciężko ją podnieść. Jestem jak aktor jednego spektaklu. Nie zdążyłem wypowiedzieć słowa, a już kazano mi zejść ze sceny. Nie było aplauzu, nie było braw. Nienawidzę teatru. Nienawidzę aktorów, zbyt dobrze ich znam.

Szedłem moją ulicą, nie poznawałem, że to ona. I domów nie rozpoznawałem. Były nagie, bez okien. Menory stały w ciemności i bez świec. Menor nawet nie było, leżały w skrzyniach, zamknięte szczelnie na kłódkę. Dusiły się na strychach i w piwnicach. Uduszone, ściśnięte i pogięte. Zabite jak psy.

Jakieś oczy, czyjeś oczy śledziły każdy mój krok. To zabójcy mojego miasta, zabójcy pewnego żydowskiego chłopca, który biegał po Szerokiej, grał w piłkę z kolegami i studiował Torę. Mordercy. Nie ma tych chłopców, synów matek, których rozdarte serca krwawią do dziś. Nie ma tych matek. Nie ma dzieci. Żydowskich dzieci.

Oto moja ulica. Dom nie ten, vis-à-vis sklep ze słodyczami. Nie raz we śnie wbiegałem po schodach, kładłem złotówkę na ladzie i wybiegałem z karmelkami w dłoniach. Ale to nie mój sen, został mi zabrany, wyrwany jak róża z ogrodu. Nie mój sen i sklep nie mój. Minęło tyle czasu. To nie ten sklep i dom też inny. Wszystko jakby znajome, a takie dalekie.

Pobiegłem do parku, by sprawdzić, czy drzewa tam rosną jak dawniej, czy stare akacje i jesiony szumią dumnie jak niegdyś. Rosną, ale są jakieś inne, i patrzą inaczej, odwracają głowy ode mnie, gubią spojrzenia i mówią: “Nie znamy Ciebie, Aronie…”.

Nie znają mnie, a przecież byłem tu prawie codziennie. Biegaliśmy z kolegami nad Zgłowiączkę, która jak dziś rwała żywo do przodu. Ona też była świadkiem historii. Pędzi nadal, jakby bała się, że o coś zapytam. Prawie ucieka, wartka i prędka. A ja nie potrafię już pytać, słowa utknęły mi głęboko w duszy i tylko czasem łkają wielkimi łzami. Nie potrafię pytać, zapadłem się w czeluściach ciszy.

Powolnym krokiem wracałem. Dorosły, zmęczony, ale ciągle chłopiec. Opuszczałem moje, nie moje miasto. Słońce ścieliło mi drogę, zachęcało do spaceru. Nikt mnie nie poznał, nikogo nie spotkałem. Kogóż mogłem spotkać w obcym mieście? Sami obcy ludzie. Usiadłem znużony na ławce, powieki same opadły jak skrzydła łabędzie, nie miałem ochoty szukać mojego miasta. Zasnąłem jak dziecko, jak kiedyś u mamy na tapczanie, gdy byłem zmęczony odpoczywaniem. Jakiś mężczyzna podszedł do mnie, potrząsnął za ramię i powiedział:Halo, czy pan żyje?!”. Idąca z naprzeciwka kobieta powiedziała do niego: “Daj pan spokój, to pewno jakiś przybłęda albo pijak…”.

MIROSŁAWA STOJAK