TOMCZYK: Kraksa na wrotkach

Fot. Agata Baumgart. Scena ze spektaklu “Podwójny z frytkami” w warszawskim Teatrze Dramatycznym.

Jako dziecko przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych z entuzjazmem wybrałam się do Teatru Dramatycznego w Warszawie na spektakl “Podwójny z frytkami”. Reżyserii tekstu Jana Czaplińskiego podjął się Piotr Pacześniak. Premiera spektaklu miała miejsce 1 lipca na Małej Scenie teatru. Ja obejrzałam go następnego dnia.

Widownię zorganizowano na kształt amerykańskiej restauracji z szybkim jedzeniem. Metalowe, czteroosobowe, okrągłe stoliki wyglądały jak żywcem wyjęte z lat dziewięćdziesiątych. W centralnym punkcie Małej Sceny ustawiono kontuar z kasą. Nad nim zawieszono cztery ekrany wyświetlające serwowane w restauracji menu oraz ceny przed denominacją. Wiecie, że za małe frytki trzeba było zapłacić siedem tysięcy złotych? Między stolikami zabezpieczono przestrzeń, po której przechadzała się dziennikarka (w tej roli znakomita Agata Różycka) w trakcie relacji telewizyjnej na żywo. Później ta przestrzeń posłużyła także pozostałym aktorom. Za sprawą nagrań wideo ściany wyglądały jak wyłożone kwadratowymi, białymi kafelkami. Czyli prawdziwy McDonald’s, tyle że na deskach teatru. Nawet zapach frytek przypominał ten znany z fast foodu.

Spektakl rozpoczął się zaproszeniem do kasy po numerki na darmowy posiłek. Prawie wszyscy widzowie się skusili. Pod kontuarem zaroiło się od uśmiechniętych ludzi. Następnie dziennikarka TVP przedstawiająca się jako Marzena Błysk powitała gości: Agnieszkę Osiecką, Kazimierza Górskiego i Adama Michnika, którzy uświetnili otwarcie pierwszej polskiej restauracji z podwójnym z frytkami. Było zabawnie, nie powiem. Jeden z widzów, którego Marzena Błysk mianowała Adamem Michnikiem, z charyzmą wcielił się w postać redaktora naczelnego “Gazety Wyborczej”. Za ten krótki epizod zebrał niemałe brawa. Z głośników rozległa się tak dobrze mi znana czołówka z “Dziennika Telewizyjnego”. Wspomnień czar.

Podekscytowana czekałam na dalszy bieg wydarzeń, jednocześnie obserwując kostiumy aktorów. Plastikowe czapeczki-daszki na głowach pracownic restauracji, czeszki (ach! czeszki!) na ich nogach, kolorową garsonkę dziennikarki, dżinsową koszulę i spodnie, w które ubrana była Katarzyna Herman, wesoły strój klauna, biały garnitur i wzorzystą koszulę architekta. Wszystko się zgadzało. Wczesne lata dziewięćdziesiąte. Tak zapamiętałam ten czas. Dlatego złudnie liczyłam na powrót do przeszłości.

Przyznam, że inaczej zaprogramowałam sobie w głowie ten spektakl. Oczekiwałam sentymentalniej podróży do lat dzieciństwa, gdy słyszałam pasjonującą opowieść kolegi o tym, że był w Warszawie i jadł frytki z Maka, jedynego w Polsce Maka!

Tymczasem to, co rozegrało się na deskach teatru, wprawiło mnie w osłupienie.

Szybko okazało się, że strój Herman ma znaczenie. Aktorka wcieliła się w postać Jacka Kuronia przecinającego wstęgę w dniu otwarcia restauracji. Takich przecięć wstęgi było więcej. Początkowo zakładałam, że to kolejna wersja “dnia świstaka”, kiedy niczym w pętli powtarzają się sekwencje zdarzeń. Jednak w którymś momencie coś się popsuło. Do powtarzalności wdarła się anomalia i równo ułożone kafelki zaczęły pękać. Najpierw jednak pokryły się plamami, jakby ktoś zaniedbał ich pielęgnację. Menu stało się mniej wyraźne, fragmentami całkowicie nieczytelne, by w konsekwencji, po kolejnym z rzędu przecięciu wstęgi, ulec całkowitemu zniszczeniu. Wnętrze restauracji przemieniło się w zapyziałą norę. Euforia architekta (Michał Sikorski), pracownic restauracji (Marianna Linde i Lidia Pronobis) i pozostałych bohaterów spektaklu stopniowo znikała. Uśmiech ginął z ich twarzy wraz z kolejnymi pytaniami dziennikarki “Cieszy się pani? Cieszy się pan?”. No nikt się nie cieszył. Tyle powiem. Chyba podobnie jak ja, inni widzowie byli zaskoczeni, w jakim kierunku zmierza spektakl.

Marzenia o nowym, wspaniałym świecie szlag trafił! Rozpoczęła się gonitwa doznań, myśli i marzeń. W sensie nie tylko metaforycznym, ale także dosłownym. Scena z początkowej części spektaklu, kiedy to przebrany za klauna Ronald McDonald (w tej roli Konrad Szymański), niczym flecista z Hameln, w wesołym korowodzie na wrotkach przewodzi grupie szczęśliwych, wierzących w lepsze jutro przedstawicieli różnych grup społecznych (od pracownic restauracji, poprzez dziennikarkę, architekta i polityka), wykonujących układ choreograficzny na wrotkach właśnie, z piruetami i w tempie zwiastującym kolizję z najbliższym stolikiem, w końcowych scenach przemienia się w szaleńczą ucieczkę. Architekt, początkowo marzący o wyburzeniu Pałacu Kultury i ustawieniu na jego szczątkach Galerii Defilada, pędzi na oślep gnany przez złowrogiego klauna, byle tylko się od niego uwolnić. Okazuje się, że trzeba uważać, o czym się marzy, bo nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem. Nie wszystko złoto, co się świeci, zdają się ostrzegać ze sceny aktorzy.

Gdybym miała określić jednym zdaniem, jak w mojej ocenie świat wczesnych lat dziewięćdziesiątych (akcja umiejscowiona jest w czerwcu 1992 roku) i to, co spotkało ówczesnych marzycieli, widzą Czapliński i Pacześniak, powiedziałabym krótko: kraksa na wrotkach.

Spektakl obejrzałam z młodszą o dwie dekady córką. Chciałam jej pokazać, jak to kiedyś było. Jak wyglądała Polska bez smartfonów i internetu. Obie uznałyśmy, że wizja artystyczna autorów spektaklu jest dla nas zbyt głośna, zbyt szybka, zbyt nowoczesna, choć rozumiem przecież i doceniam zamysł. Świat po transformacji pędził na łeb, na szyję i odwzorowanie tego nastroju duetowi Czapliński/ Pacześniak wyszło znakomicie.

“Podwójny z frytkami” to spektakl interaktywny, angażujący widza, skłaniający do zadumy nad tym, jak przeżył pierwsze z polskich czerwców po 1989 roku i czy to, o czym marzył, stało się rzeczywistością. Za kostiumy należą się brawa Zoi Wygnańskiej, za muzykę Michałowi Zachariaszowi. Scenografia (Łukasz Mleczak), reżyseria światła (Piotr Pacześniak, Łukasz Mleczak, Stanisław Zieliński) oraz choreografia (Krystyna Lama Szydłowska) znakomicie dopełniają obraz. Aktorzy włożyli dużo pracy (każdy z nich jeździł na wrotkach, co w warunkach Małej Sceny nie było wcale łatwe) i emocji w spektakl, jednak moją uwagę przykuła Agata Różycka. Marianna Linde wykazała się umiejętnościami wokalnymi, nucąc do, napiszę to, kratki wentylacyjnej! Katarzyna Herman zdaniem mojej córki sprawdziła się w roli ministra pracy. Ja natomiast czuję niedosyt. Zbyt mało Kuronia w tej zupie, ale może o to chodziło?

Teatr Czaplińskiego i Pacześniaka zadowoli widzów lubiących nowoczesną koncepcję teatru. Ja natomiast po obejrzeniu “Podwójnego z frytkami” czuję niedosyt i żal. Żal za światem, którego nie ma, a który spodziewałam się zobaczyć podczas dziewięćdziesięciu minut przedstawienia.

I pozostaje jeszcze jedna kwestia do rozstrzygnięcia. Numerki. W finałowych scenach spektaklu widzowie kolejni raz są zapraszani do kontuaru. Nie muszę wyjaśniać, ale chyba łatwo domyślić się, że tym razem nikt nie podrywa się z krzesła, a pytanie “Cieszy się pan/ pani?” pozostaje bez odpowiedzi.

KATJA TOMCZYK


Teatr Dramatyczny w Warszawie (Mała Scena) – Jan Czapliński – “Podwójny z frytkami”. Reżyseria – Piotr Pacześniak. Scenografia – Łukasz Mleczak. Występują – Katarzyna Herman, Marianna Linde, Lidia Pronobis, Agata Różycka, Michał Sikorski, Konrad Szymański, Ewa Radzewicz.
Spektakl trwa: 90 min. (bez przerwy).