LEWANDOWSKA: Lalkarz

Fot. Pixabay.com

“Świat jest teatrem, aktorami ludzie, którzy kolejno wchodzą i znikają”.
William Shakespeare, “Jak wam się podoba”, przekł. Leon Ulrich

 

AKT 1. PORANEK

Poranne promienie światła ślizgały się po dachach domów, malowały kolorami ogrody, rozlewały jasną smugą po ulicach Swietłahorska. Aleksiej Pietrowicz wysiadł właśnie z autobusu linii sześćdziesiąt pięć i szybkim, niespokojnym krokiem szedł wzdłuż ulicy Winnej. Świat zdawał się pachnieć dla Aleksieja nową nadzieją. Przymierzał w głowie słowa, które wypowie i uśmiechnął się do siebie, myśląc, że wkrótce na zawsze odmieni swoje życie.

Budynek, w którego kierunku zmierzał, mieścił się na obrzeżach miasta, jakby specjalnie zepchnięty na bok, niechciany, jak jego mali mieszkańcy. Kiedyś biały, dziś szary, z dziesiątkiem okien, do których słońce zaglądało tak samo, jak do setek innych w tym mieście. W jasnych promieniach kurz na szybach wyglądał, jakby na każdej z nich zawieszono, osłaniające przed słonecznym blaskiem, szare zasłony.

Nacisnął mosiężną, rzeźbioną klamkę. Stare, drewniane drzwi otworzyły się i Aleksiej wszedł do środka. Przez chwilę jego źrenice przyzwyczajały się do panujących w korytarzu ciemności. Z mroku powoli wyłaniały się wiszące na ścianach dziecięce obrazki. Aleksiej stanął przy jednym z nich. Postać na rysunku trzymała w rękach swoją mniejszą kopię; domyślił się, że to lalka. Po chwili zobaczył umiejscowione po obu stronach korytarza drzwi. Podszedł do pierwszych i głośno zapukał.

– Proszę. – Głos należał do postawnej kobiety o surowym wyrazie twarzy. Podniosła oczy znad leżących na stole dokumentów i przez chwilę przyglądała się Aleksiejowi. Miała przed sobą wątłego, na oko czterdziestopięcioletniego mężczyznę średniego wzrostu o bladej, dawno niegolonej twarzy i łagodnych oczach. Rzadkie, szpakowate włosy spadały mu na wyrzeźbione zmarszczkami czoło. “Jest w nim coś poczciwego i coś niedostępnego zarazem” – myślała, podając mu rękę.

– Aleksiej Pietrowicz – przedstawił się. Oparł skórzaną teczkę o nogi krzesła i wyciągnął z niej dużą kopertę. – Przychodzę w sprawie adopcji.

– Proszę usiąść. – Wyciągnęła z koperty zapisaną drobnym pismem kartkę. – Jest pan… – Zanurzyła się w lekturze pisma, szukając odpowiedzi, którą z pewnością dobrze znała. W tym miasteczku każdy znał każdego niemal na wylot.

– Zajmuję się rzeźbieniem lalek.

Wiedziała dobrze, kim jest – szanowanym artystą, twórcą słynnych drewnianych kukieł, człowiekiem bardzo zdolnym i przy tym ogromnie skromnym. Taki przynajmniej był w oczach ludzi. Nikt nie mógł jednak powiedzieć, że naprawdę go poznał, bo Aleksiej nie dążył z nikim do bliższej zażyłości. Widziano w nim kulturalnego i miłego, choć nieco ekscentrycznego człowieka. Mawiano, że gdyby miał żonę, pozbyłby się swojej dziwaczności i rzucającego się w oczy zaniedbania. “Żona nigdy nie pozwoliłaby, żeby jej mąż wyszedł z domu w poplamionej i wymiętej koszuli” – pomyślała, patrząc na niego. Nic jednak nie wskazywało na to, żeby jakaś kobieta miała zawładnąć jego sercem. Plotka głosiła, że jest wierny swojej dawnej miłości, że ciągle nosi przy sobie jej wspomnienie. O tym, jak blisko prawdy było to ludzkie gadanie, wiedział tylko on sam.

***

Kiedyś, dawno:

– Aleksiej, weź się za robotę. A ty co? Znowu te lalki? Zostaw je, durniu! Chłopcy nie bawią się lalkami. Ile razy mam ci powtarzać!

– Zostaw go, Wasyl. Nic złego przecież nie robi.

– Kto to widział, żeby chłopak bawił się w strojenie kukieł. Wywal je wszystkie do kosza. Natychmiast! No, rusz się, bo wezmę pasa!

Zbiera je z podłogi, wkłada w koc i z całym zawiniątkiem wybiega z pokoju. Ojciec dopada go w korytarzu, wyrywa z rąk tobołek i trzaska pasem po plecach, po tyłku, po nogach.

– Wasyl, zostaw chłopaka! – Matka zasłania Aleksieja swoim ciałem. Ten wykorzystuje chwilę nieuwagi i wybiega z domu. Biegnie wprost do drzwi sąsiadów i puka z całych sił.

– Tania, Tania, otwórz, to ja, Aleksiej! – woła.

***

AKT 2. PRZEDPOŁUDNIE

– Przyjrzeliśmy się pana sprawie. Sytuacja być może wyglądałaby inaczej, gdyby nie był pan samotny…

– Potrafię radzić sobie ze wszystkim. – Wyprostował się i podniósł głowę do góry.

– Kto zajmowałby się dzieckiem, kiedy pan będzie pracował? – Spojrzała na niego spoza oprawek okularów.

– Wynajmę gosposię.

– Za pieniądze, które pan zarabia? – W jej głosie wyczuł ironię. A może była to litość? Niezależnie od tego Aleksiej poruszył się niespokojnie, słowa uwierały go i drażniły. Jego twórczość, choć podziwiana przez innych, nie przynosiła dużych dochodów. Proces produkcji każdej z lalek był żmudny i nie przekładał się na należytą zapłatę.

– Mam jeszcze trochę oszczędności.

Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu.

– To niemożliwe. Bardzo mi przykro, ale nie możemy się na to zgodzić.

Wyglądał, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Zamknął teczkę i w milczeniu opuścił gabinet.

Patrzyła przez szarą szybę, jak idzie, jak przygarbiony, jakby przyciśnięty do ziemi niewidocznym ciężarem oddala się w stronę przystanku. “Nie dziwne, że nie ma żony. Która chciałaby takiego dziwaka?”. Jego sylwetka stawała się coraz mniejsza i mniejsza, w końcu całkiem zniknął jej z oczu. “Muszę dopilnować, żeby w końcu umyto te szyby” – pomyślała.

***

Kiedyś, dawno:

– Tania, obiecaj mi, że jak dorośniemy, będziesz moją żoną.

– Będę Aleksiej, obiecuję.

– I będziemy mieć dużo dzieci.

– Pobawmy się w nasz dom!

– Przyniosę moje lalki, schowałem je pod ławą w sieni.

– Wezmę naczynka, zrobimy przyjęcie.

– Nasze ślubne przyjęcie?

– Nie, musimy się najpierw zaręczyć. A do tego musisz mieć pierścionek.

– Kupię ci pierścionek, Tania.

***

Aleksiej usiadł przed biurkiem w swoim gabinecie. Rozejrzał się wokół. Popatrzył na stare, zniszczone meble, dawno nieodnawiane ściany, wytartą wykładzinę. Tak, ta kobieta miała rację: był biedakiem. Biurko specjalnie postawił kiedyś pod oknem: był stąd doskonały widok na ulicę. Lubił patrzeć na przechodzących chodnikiem ludzi, przejeżdżające pojazdy. To życie tam, za oknem, pozwalało mu poczuć jakąś więź ze światem, odsuwało od niego przykre myśli. Kiedy patrzył na innych, nie czuł się sam, miał wrażenie uczestnictwa w ich życiu. Teraz jednak nawet ten widok w niczym mu nie pomagał. Wręcz przeciwnie: każda przechodząca przed jego oknem osoba wzmacniała w nim poczucie osamotnienia.

Nataszka miała na głowie niebieski kapelusik, spod którego wystawały jasnozłote kosmyki miękkich jak puszek włosów. Przynajmniej takie mu się zdawały: miękkie, leciutkie, delikatne – jak cała ich właścicielka. “Urocza dziewczynka” – myślał często o niej. – “Wiele dałbym za taką córeczkę”. Znał jej imię, często słyszał, jak rodzice wołali do niej: Natasza, Taszeńka, Taszka. Dla niego od dawna była Tanią.

Dziś też Tania, ustrojona w niebieski kapelusz i takiego samego koloru sukienkę, jechała na czterokołowym rowerku, obok idącej przy niej mamy. Mocne południowe słońce rozświetlało jej jasne kosmyki i ufne szare oczy. Jego spojrzenie zamgliło się, nieproszona łza spłynęła po szorstkim policzku i ukryła w rzadkim zaroście. Dziewczynka, jakby przywołana jego wzrokiem, odwróciła się i spojrzała w okno. Miał ochotę pomachać do niej, ale ograniczył się do lekkiego kiwnięcia głową.

Tania uśmiechnęła się na jego widok. Od momentu, kiedy podarował jej lalkę, chyba go polubiła. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Odwzajemnił jej uśmiech.

***

AKT 3. POŁUDNIE

Kiedyś, dawno:

– Ubieraj się, Aleksiej. Włóż marynarkę po bracie.

– Po co marynarkę? Dziś święto?

– Idziemy na pogrzeb Tatiany.

– Jak to na pogrzeb? Tania? Przecież pan doktor zapisał jej lekarstwa?!

– Tania umarła. Tak czasem bywa. Nie płacz, synku.

***

Słońce było wysoko na niebie, kiedy Aleksiej usłyszał huk, dobiegający z ulicy. Podszedł do okna, obserwując zbierający się na chodniku tłum gapiów. Z czarnej łady wytoczył się gruby zegarmistrz. Niedaleko jego auta zauważył zgnieciony dziecięcy rowerek, a dopiero po chwili dostrzegł leżącą na ziemi postać. Jasnoniebieska sukienka z chwili na chwilę zmieniała kolor na intensywną czerwień. Rozświetlone promieniami jasne włosy przykryły asfalt jak delikatny, słoneczny dywan. Jacyś ludzie przychodzili i odchodzili. Ktoś krzyczał. Sygnał karetki, białe kitle, błysk słońca w reflektorku rowerka, niebieski kapelusz. Sanitariusze nakryli ciało dziecka czarną płachtą.

Nie chciał dłużej patrzeć. Zasłonił zasłony. Zatkał uszy. Leżał na łóżku, wpatrując się w szarość. Światło zza okna wdzierało się przez szparę pomiędzy zsuniętymi zasłonami, tańcząc na suficie lekko, jak mała baletnica. Widział jej wirującą w tańcu rozkloszowaną niebieską sukienkę, zwinne radosne nóżki, żywe jak nigdy dotąd. Ufne spojrzenie, niesforne jasne kosmyki podskakujące w tańcu. Słyszał jej głos i beztroski śmiech dobiegające gdzieś z oddali. Czuł dotyk ciepłych rąk, trzymających jego dłoń. Świat skurczył się do opuszków palców, do oddechu, którego zabrakło. Czerwień, słońce, krzyk matki, własna niemoc. Chyba płakał. Nie wiedział jak długo leży. Może parę godzin, może tydzień, a może cały miesiąc? Czasami chyba wstawał. Coś jadł, gdzieś wychodził, coś robił. A potem kładł się znowu.

***

Kiedyś, dawno:

– Idź, możesz się z nią pożegnać.

Podchodzi do małej białej trumienki. Tania wygląda jakby wciąż żyła: jest może trochę bardziej blada, ale na jej twarzy jak zawsze błąka się cień uśmiechu. Wyciąga z kieszeni pierścionek, który w niedzielę kupił na odpuście. Bierze chłodną rączkę i zakłada go na palec, a potem składa na ustach ostatni pocałunek.

– Chodź, Aleksiej. Nie płacz.

– Ja też chcę być tam, gdzie Tania!

– Dzieci nie powinny umierać, synku.

***

AKT 4. POPOŁUDNIE

Matka otworzyła kluczem stare, drewniane drzwi mieszkania Aleksieja. Dawno jej tu nie było. Odkąd wyprowadził się z domu, odwiedziła go dwa, a może trzy razy. Nie lubiła składać mu wizyt: nie zgadzał się, żeby pomagała mu w sprzątaniu a ją drażnił kawalerski porządek, który samotny Aleksiej wprowadził tu zaraz po przeprowadzce. Zresztą i tak często go widywała – odkąd ojciec zmarł, syn przyjeżdżał do domu w niemal każdą niedzielę.

Tylko ostatnio nie pojawiał się jak zwykle. To ją zaniepokoiło. Próbowała porozmawiać z nim przez telefon, jednak odpowiadał zdawkowo, albo wcale nie podnosił słuchawki. Postanowiła, że sama wybierze się do jego domu.

Namacała włącznik i zaświeciła lampę. W jej świetle ujrzała szare ściany korytarza, na których z obu stron znajdowały się białe skrzydła drzwi. Na środku, pomiędzy drzwiami, wisiał obraz. Kiedy przyjrzała się mu z bliska, okazało się, że to zwykły dziecięcy rysunek przedstawiający postać trzymającą w rękach lalkę. Minęła go i stanęła pod drzwiami gabinetu. Pchnęła je i weszła do środka. “Co za odór” – pomyślała już u progu.

***

Kiedyś, dawno:

– Aleksiej, znów przytaszczyłeś te kukły?!

Ręka ojca jest ciężka, uparta. Aleksiej nie płacze. Nie krzyczy. Zwija się jak ślimak w skorupie. Drży, kiedy ojciec niesie go i zostawia w komórce. Zatyka uszy, by nie słyszeć ciszy i kiwa się: w przód, w tył, w przód, w tył.

Boże najdroższy, Wasyl, coś ty mu zrobił? Coś mu zrobił? Aleksiej wstań, wstań synku. Co to masz? Ach, to te lalki, weź je ze sobą. Dlaczego nie chcesz iść?

Tu mi dobrze. Lubię ciemność, mamo.

***

Pokryty półmrokiem pokój oświetlało jedynie światło świec. Stały na stołach, podłodze, parapecie. Tańczyły na ścianach, tworząc łączącą się w kolaż gmatwaninę blasków. Gęsty, nieprzyjemny zapach sprawił, że matka Aleksieja cofnęła się o krok. W pomieszczeniu roiło się od młodych dziewcząt. Siedziały na krzesłach i na podłodze, stały oparte o szafę, jedna zastygła na środku pokoju w pozie roztańczonej baletnicy. Ubrana w niebieską, rozkloszowaną sukienkę mogła mieć około sześciu lat. Kobieta przyglądała się postaciom z rosnącym przerażeniem. Wyglądały jak lalki: ubrane w barwne, falbaniaste sukienki, siedziały w eleganckich pozach, trzymając w rękach filiżanki, zupełnie jak na przyjęciu. Dopiero po chwili zorientowała się, że te lalki wielkości prawdziwych dzieci to ciała zmarłych dziewczynek, zmumifikowane i starannie umalowane tak, że w świetle świec wydawały się niemal żywe. Zamknęła drzwi i oparła się o ścianę korytarza, próbując uspokoić rozszalałe serce. Oddychała ciężko, podnosząc słuchawkę telefonu.

– Nie rób tego! – Usłyszała za sobą głos syna. Odwróciła się. Stał przed nią w swoim odświętnym garniturze. Jego twarz oświetlała trzymana w dłoniach świeca. Zamarła w bezruchu, wstrzymując oddech.

– Aleksiej, potrzebujesz pomocy – odezwała się cicho.

– Nie potrzebuję niczego. Mam wszystko, o czym zawsze marzyłem. – Jego głos odbijał się echem w pustej przestrzeni korytarza.

– Pójdę już. – Matka zrobiła krok w stronę drzwi wyjściowych.

– Nie wychodź! – krzyknął, zasłaniając drzwi swoim ciałem. W jego oczach było przerażenie. – Na zewnątrz jest niebezpiecznie. Wszędzie aż roi się od śmierci.

– Aleksiej, muszę kupić ciastka. Widziałam, że dziewczynki zjadły już wszystkie. Wezmę też sok malinowy, na pewno chętnie się napiją.

– Będziesz uważać? – Przyjrzał się jej z niepokojem.

– Zawsze uważam, synku. – Wykorzystała moment jego zawahania i szybko otworzyła drzwi.

Wrócił do swoich gości. Wyciągnął akordeon, zagrał i zapatrzył się, jak niebieska sukienka wiruje w zgrabnych piruetach.

– Tańcz, Tania. – Uśmiechnął się. – Dopóki mamy siebie, nic nam nie grozi.

***

AKT 5. WIECZÓR

Ostatnie promienie słońca ginęły wchłonięte przez ciemność wieczoru, kiedy kobieta wybiegła z mieszkania syna. Przed siebie, byle dalej, byle dalej, to niemożliwe, to nie Aleksiej, nie jej syn, to nie może być prawda. Z trudem łapała oddech. Serce biło szybkim, nierównym rytmem. W jej ustach narastał krzyk. Stanęła pod starym klonem i zwymiotowała, razem z dzisiejszym obiadem wyrzucając z siebie cały żal i przerażenie. Blade światło księżyca rozświetliło jej szarą, zmęczoną bólem twarz, kręte ścieżki zmarszczek wijące się wokół zatroskanych oczu.

Ktoś chwycił kobietę w dłonie, podniósł, wygładz rozwichrzone w biegu włosy, poprawił bluzkę i spódnicę. Ugiął jej nogi i włożył do autobusu linii 37.

Potem położył pojazd na drodze i lekko popchnął go palcem.

Przez chwilę patrzył, jak odjeżdża w noc.

KATARZYNA LEWANDOWSKA