Czas na poezję: KATI FADO

Fot. Z archiwum Autorki. Na zdjęciu Kati Fado (właśc. Katarzyna Kowalewska).

wielkie wyjście

to nie jest jeszcze ta bezradność,
z którą padam do nóg
skróconych – w bezkresnej ciszy, powtarzam:
“problem naturalnego doboru ciała psuje się od sukni”.

na wydekoltowanych plecach noszę wszechświat,
garbate dziecko z sierocińca – pali się
do bólu – szczeniaka porzuconego pod sklepem

z mięsem. to nie jest jeszcze ta oczywistość,
z którą zrywam, jakby nic nie miało prawa
się skończyć, się wpisać, zatoczyć się w okręgu
wzroku – mój jałowy oprawco – oto cierń
kiełkuje w odosobnieniu, w epicentrum ruchów
tektonicznych, matowienie skóry jak elektronika, w napięciu
wypalone nasypy, hałdy po zużytym, po próżni
oto zostaliśmy – sobie przedstawieni.
“a nasz czas?” przestawił się na dobre,
tamtej nocy, która pluła krwią.
“kim był ten mężczyzna, który zostawił
brzytwę w sercu? czy wróci,
zanim rozpadnie się urna?” cud w rękach
rozłożonych do lotu.

 

o mieszaniu w głowach

w przypływie mroku nogi z waty. świat odkleja się od kliszy w oku i tonie.
w odmętach świecimy golizną, odarci bez rozgłosu, bez laurowej gałązki
poruszamy taflą mętnej wody, niby koroną w królestwie bezsłowia. i koronki
cenniejsze na zębach, wchodzą na język i trą. żarliwie, do mięsa. pamiątki

z wysp przeludnionych, do których należy nasza melancholia, rozłąka, mapy
płowiejące w suchości gardła. zalewamy się, żeby ocalić proporcje znikania.
paradoksalnie to rozwarstwienie jest pełne powagi i magii. i szpiegów w bieli,
z mewami we włosach. bez pukania wchodzą w nasze fortece, sarnie serca.

niosą na ostrzu gorejące gniazda, gryfy, nocnych łowców, a głęboki mózg, ten przebudzony
w ciemni, zbiera w sieci resztki po wylewie – dno rzeki, dno morza, zmącony osad. zabiera,
ale nie oddaje dźwięcznych i drżących w powracających ustach, w polu szczerym. fałszywa
optyka, pieśń zepsuta, pieśń pusta – zatacza koło na zimnym molo. łóżko na bloku, źródło

nieprzespane – to boli.

 

Alicja i siostry

księżyc, niczym ślepe ostrze wchodził w dławiący dym. za stodołą,
kościołem lub wizją czerniejącej konstrukcji Alicja klaskała w ręce
pełne motyli, zabawek z poddasza, a pohukiwanie z tyłu jej głowy
należało już “do innego czasu” – ziemi obślizgłej i głodnej zjaw
wychodzących z bagien. tam czekałyśmy splątane wierzbowym
płaczem, a nasze witki rozdrapywały horyzont. ktoś przybył,

ktoś przykrył płaszczem gwiazdy i z ostatnim westchnieniem ślina
spłynęła na rękaw. podcięte skrzydła tliły się spokojnie. oddałyśmy upiorom
spalone zbiory, pożogę i strach. w rozbitych oknach kolejne uderzenie
dzwonu, powrót mężczyzny z bestialską twarzą, te ręce na podartych
sukienkach, ten śpiew – łabędzi, smolisty, złowrogi. tak zdejmuje się skórę
z owiec, opadającą w stop klatkach, wyprawioną za wcześnie.

 

plac zabaw

jeszcze łagodne, choć z rozległym wstrząsem – patrzy na mnie
to dziecko przez stelaż z kości, tkankę snu. poczułam niejasno,
że śledzi mnie chłód, drąży niepokój. bez znaków szczególnych
przebiega odczytywanie, na czerwonym, w dialekcie obłąkanych ruch

ciągły przez resztki fermentującego pokarmu. “jesteś spóźniona” – powtarza
godzina szczytu w żargonie nieobecnych. utknęłam, w swojej powolności
chowając ogon. ciągnie się za mną w wiktoriańskich sukniach – na miarę
ból. mnoży schody do zapadłego pałacu. w mdławym świetle poranka

tamta żarłoczna miłość na skrzyżowaniu dróg – rzeźby bohaterów
z bielmem w oczodołach. dawno już paliło się wapno – i jadło
okrutnie zdrożało. “dusza ma swój głód” – czytam w ogłoszeniach drobnych.
dziąsła szukające sutków. widziałam jak je ususzono, potem rozdano

w szpitalnej stołówce. podobno roznosiłam tęczę, ale to mnie roznosiło
przejaskrawienie – gdy spacerowałam po plaży w ogniu. zostają ślady,
nawet, gdy nabiera się wody w usta. tam lęgnie się lady pijawek,
nikła, cherlawa spływa w dół kolan i na bezdechu krzepnie.

 

kilka sekund

i zawęża się pole, chwilę wcześniej myśli walczyły tu z uczuciem,
że to już koniec – zawiązuje pąk na łodydze, która przemarzła i nie wzeszła
jak słońce na arktyce – zawiązujesz krawat do młócki, jesteś oszukanym
włodarzem. masz jęczmień w oku, ugór w ustach. zbierasz plony i powtarzasz się

przez przypadek wycięty z całości pomyłek albo innego nieczytelnego fragmentu
przez ogień, powietrze i wodę. biegniesz pod prąd – nieopłacony i przeceniony
grubą kreską – dla której niespokojni dali by się zabić – tymczasem. spokojnie

czuwasz – przy łóżkach zmarłych, pochowanych za życia. może obudzą się w nas
siedliska wygasłych komórek lub sielskie wakacje pod gruszą, co okazała się wierzbą
i okazałe ciała trafił szlag.

“wszystko jest w mózgu i trzeba czekać” – mówisz, ale nie potrafisz już pisać i czytać
z ani jednej gwiazdy, która jego jest rozkładem elementarnym

w elektrowni po katastrofie.