Czas na poezję: ELŻBIETA KOWALCZYK MATERNIA

bezruch
na uliczce Vermeera
tylko kobiety nie zasypiają
w nabożnym skupieniu
przebierają w palcach
każdy dzień
na uliczce Vermeera
czerwone kamienice
przykucnęły z dziećmi
na przedmieściu
by usłyszeć choć bicie serc
nawet bruk skamieniał
z braku
miejskiej komunikacji
pocałunek
gdyby nawet całe złoto milczenia
opadło z nieba na ziemię
do jej zniewolonych stóp
nie zmieni to ich rzeczywistego
połączenia na poziomie
tajemnicy świata
zatraca się początek z końcem
jego zieloność i jej kwiaty
zatraca się wątek interpretacji
tam gdzie zaczyna się miłość
w jednej płaszczyźnie
zerkają na nas
kanciastym wzrokiem
bezwstydne i piękne
w geometrycznej brzydocie
ze wszystkich stron naraz
wyzywająca nagość ciał
zakłada maski
na nasze twarze
patrzysz na mnie
ale czy wiesz
jaka jestem naprawdę
kształtna czy ociosana
toporem prawdy
widzianej z boku
en face
nakarmię cię dziś
kiścią słodkich winogron
w Awinion
tajemniczy uśmiech Mona Lisy
już się wieczór złociście pochyla
zgarbiony dzwonnik z Notre Dame
pulsuje cieniem romantyczna chwila
o Mona Liso nie wychodź z ram
najbardziej kobieca aż przerażająca
spadająca gwiazda w twoich włosach
zaufania cienka pajęczyna drżąca
delikatnie zaplątana ciągle bosa
jeszcze latem śmiałam się z rana
tuląc w dłoniach barwnego motyla
głupi księżyc i wariatka zapłakana
wieczorem gwiaździsty pył rozpyla
z perspektywy czasu
przeobraziłeś mnie
na podobieństwo
jesiennej madonny
z jarzębinową koroną
ciężko
w gronostajach szacunku
nałożonych
tęsknym ramionom
za jesiennym drzwiami
za dużo samotności
przypada na nas dwoje
w postaci
bynajmniej nie lirycznej
coś było coś minęło
rdzawy wrzesień
atmosfera
pożądaniem drgająca
patrzyłam
na twoje ciało
w cieniu
zachodzącego słońca
mężczyzna
najlepszy jest w odwracaniu
kota ogonem
jest jak ogień i lód
przyciągająco odpychająca siła
braku logiki
wygasa żar na dnie wąwozu
a kłody rzucane pod nogi
zielenią się listowiem
wiosenne kwiaty
z mgły zaczęły wyrastać
nad ranem
próbuję mówić do niego
brak zrozumienia
próbuję słuchać
a słyszę co innego
kiedy zamilknę
kot zamacha ogonem
w pełnym oplocie
bez wyrozumiałości
toczy się czas
czas bezgłośnych wiadomości
wklejonych
w migoczący monitor uczuć
niebo
zamknięte żurawim kluczem
wyciska z chmur e-kropki
z pełnym oplotem palców
piszemy siebie
matka brzemienna
w związku przyczynowo skutkowym
opuszcza wzrok
wciąż jesteśmy
choć trudno to pojąć
retrospekcja
kiedy wyznałam ci miłość
popełniłam samobójstwo
paradoksalnie
było w tym coś magicznego
szrama po cesarskim cięciu
jest naprawdę ohydna
ale nie znaczy to
że nie warto było
na śmierć i wieczny niepokój
zbyt cienka jest linia naszych ciał
by przeciągać ją na co dzień
dość smutny tekst o życiu
jakże się mylicie wy którzy uwielbiacie
szczęśliwe zakończenia i prorocze sny
świat tak pozornie szczęśliwy ukrywa
poczucie winy pod skrzydłami ptaków
istnieje od bólu do bólu i śmieje się przy tym
usuwając najświeższe komentarze dnia
robiąc miejsce następnym
jakże natrętna jest myśl że istnieje miłość
inna od własnej i jakże spóźniona gdy
pozwala wywlekać niewidzialne a czułe
na światło dzienne by spaliło je tysiąc słońc
i rozszarpało stado wściekłych psów
nadgorliwie oszukujecie samych siebie
ukradkiem ocierając bezgłośną łzę
i gdzie jesteś ty Boże
ukryłeś się z pękniętym człowieczym
sercem w szwalni na rogu
dzień z życia bufetowej
kiedy zaczynała tęsknić
czytała te głodne kawałki
wszystkie emocjonalne
uderzenia prosto z mańki
więc kiedy gruba bufetowa
z głupoty chyba
wysyłała te zdjęcia
on ostentacyjnie
odsyłał je
parzyły te słowa
jak świeżo zaparzona
yerba mate
prawda może czasem zabić
powiedział jeszcze cicho
bufetowa nie zdążyła
oznajmić że przecież wie
powoli i starannie
wycierając z lady
krwawą mary