HEBEL: W strachu o własne życie

Grafika – J.H.

Przyjmijmy, że to mogło wydarzyć się w czerwcu 1941 roku. Widzę siebie jako pisarza, który mieszka ze swoją ukochaną kobietą przy Nowym Świecie 41 w Warszawie na drugim piętrze pięknej kamienicy. Właśnie siedziałem w fotelu przy maszynie do pisania i pisałem powieść o tym, że w życiu najważniejsza jest miłość, honor i godność. W małym pokoju unosił się zapach porannej kawy, a przez okno przebijały się złociste promienie słońca.

Gdy usłyszałem łomot do drzwi, poszedłem zobaczyć, kto w niedzielny poranek usiłuje się do mnie dobijać. Nikogo nie widziałem przez wizjer na ciemnej klatce schodowej, więc zapytałem:

-Kto tam?

-Dozorca! – usłyszałem w odpowiedzi.

Gdy otworzyłem drzwi, z siłą tajfunu zostałem odepchnięty przez wpychających się do mojego mieszkania gestapowców. Gdy upadłem na podłogę, oficer w czarnym skórzanym płaszczu z nienawistną miną przejechał wojskowymi buciorami po mojej twarzy.

-Proszę, no i wpadłeś… Hebel, wpadłeś… ty lewicowo-liberalna gnido! Co za antyhitlerowski paszkwil tu piszesz?! – ryknął mi nad uchem.

-Piszę powieść o tym, że w życiu najważniejsza jest miłość, honor, godność – zacząłem wymieniać.

-Łżesz, jak pies! – krzyknął gestapowiec. -Bo czy to nie ty napisałeś “Niszcz faszyzm, buduj przyjaźń!”? Ale Helmut przećwiczy cię w piwnicach naszej katowni na Szucha kilka razy i zaczniesz gadać prawdę, tylko całą prawdę, polska świnio!

-Mówię prawdę – powiedziałem mocno już przelęknięty.

Nawet nie wiem, kiedy powalił mnie na ziemię tępy cios. Musiałem być porządnie zamroczony i gdy wstawałem, czułem potężny ból w tylnej części głowy.

-A to, co to za dziwka?! – wrzasnął gestapowiec o twarzy wieprza, wskazując na Irminę.

-To moja żona i nie życzę sobie… ! – podniosłem głos.

-Milcz! – krzyknął. – Wszyscy pisarze to tacy sami dziwkarze, niby artyści, bardziej wolni, niezależni i tak dalej…!

Odkrył Irminę i zrzucił ją na podłogę. Podniosłem wtedy wysoko prawą rękę i nawet nie zdążyłem zamachnąć się na niego, gdy dostałem kolbą w brzuch i zwinąłem się z bólu. Gdy moja najukochańsza kobieta podniosła się na nogi, naprzeciwko niej stało trzech uzbrojonych po zęby żołnierzy przybocznej gwardii wodza. Była ubrana w cienką, przewiewną halkę i patrzyli na nią takim wygłodniałym wzrokiem, jakim spogląda facet długo niemający kobiety. Podbiegłem do niej i mocno ją przytuliłem.

-Już dosyć tych czułości! – krzyknął gestapowiec w czarnym skórzanym płaszczu. -Rewizja! – rozkazał swoim podwładnym.

Nie minął nawet kwadrans, gdy mały pokój, który wynajmowaliśmy na poddaszu kamienicy przy Nowym Świecie, zamienił się w istne pobojowisko. Przytuliłem moją żonę, czując, jak dygocze ze strachu. Pocałowałem ją, a później szeptem powiedziałem:

-Będzie dobrze, zobaczysz… kochanie… to musi być pomyłka.

-Żadna pomyłka, pójdziesz do pieca w Auschwitz! – krzyknął esesman.

-Ale za co… dlaczego…? – próbowałem dociekać.

-A czy to ważne za co… jeżeli statystyka ma się zgadzać? – odpowiedział mi pytaniem.

-Zresztą, jak tylko będziemy chcieli, zawsze możemy doszukać się nieczystości rasy w twojej rodzinie.

Stałem jak ogłupiały na środku pokoju, mocno do siebie przytulałem Irminę. Czułem, jak dygotała i gdyby nie było mnie wtedy przy niej, być może już dawno umarłaby ze strachu. Chociaż ich było więcej i mieli przewagę, naszą siłę stanowiła jedność w miłości, która im była zupełnie obca. Już nigdy więcej nie poczułem tak przyjemnego kobiecego ciepła, jak właśnie wtedy… gdy byliśmy tak mocno przytuleni i staliśmy na środku pokoju w strachu o własne życie. Widziałem ją wtedy uśmiechniętą razem ze mną w kawiarni przy Placu Zamkowym i na spacerze w Łazienkach. Czułem się dobrze z tymi wspomnieniami i chciałem, żeby tak jeszcze kiedyś było… chociaż nie zawsze wszystko od nas zależy.

JAROSŁAW HEBEL