HEBEL: O Wokulskim na Placu Bankowym
Kiedy pada śnieg i po wyjściu z pobliskiej knajpy w drodze do domu zatrzymuję się na Placu Bankowym, to czuję się tak, jakbym był Wokulskim. Gdy stoję tutaj w śnieżny wieczór, nie opuszcza mnie wrażenie, że jestem panem Stachem, który przed pałacem arcyksięcia wypatrywał ukochanej. Nie wszedł jednak na bal i nie zobaczył Łęckiej, choć ją tak kochał. Znalazł się jednak w kluczowym momencie swojego życia. Wystawił sobie słony rachunek za poświęcenie i miłosne zaangażowanie. Zrozumiał swoje beznadziejne położenie i poczuł gorycz. Czy miałoby to jednak znaczyć, że nie warto kochać?
‒ Panie dobrodzieju, co z panem…? – pyta zachrypnięty męski głos.
‒ Aaa… To ty, Węgiełek. Gadajże. Jak leci? Czy wszyscy zdrowi? – Wokulski sprytnie odwraca od siebie uwagę.
‒ Dziękuję, miłościwy panie. Wszyscy zdrowi – odpowiada uprzejmie Węgiełek. – Ale nie wygląda pan najlepiej – stwierdza po chwili.
‒ Gadasz, że nie wyglądam najlepiej?
‒ Gadam, co widzę… Miłościwy panie…
‒ A daruj już sobie z tym miłościwym panem! – Podnosi głos wzburzony Wokulski. – Panowie, panie, piękne łajdaczki i bogaci łajdacy… Oni wszyscy bawią się na balu u arcyksięcia!
‒ I pan tak jakby wystrojony na bal – spostrzega Węgiełek.
‒ Tak, masz rację, miałem iść, ale… Nie pójdę. Już wszystko przegrałem! Wszystko! – Wokulski jest rozjuszony jak byk.
‒ Panie… A pieniądze? Toż ma pan pieniądze – zauważa tamten.
‒ Jakiś ty naiwny, mój Węgiełku. Nie wszystko kupisz za pieniądze. Tego, co straciłem, nie kupisz na pewno… Czuję się tak, jakbym przegrał całe swoje życie – mówi z grobową miną. Gdyby miał przy sobie rewolwer, to pewnie by go teraz wyciągnął i palnął sobie w łeb. Tu, przed pałacem arcyksięcia, w którym bawi się kobieta niezasługująca na jego miłość.
Dlaczego Wokulski przegrał swoje życie? Czy dlatego, że tak bardzo gonił za złudną miłością? Na Placu Bankowym panuje zupełna cisza, gdy czekam na ostatni autobus, który zawiezie mnie do domu. Przed pałacem prezydenta stoi samochód Straży Miejskiej i tylko niebo jest jakby zaczarowane. Sypie z niego styczniowy śnieg ‒ pierwszy zwiastun tej zimy. Wiatr smaga po twarzy, a w głowie kłębią się tysiące myśli. Rzecki pewnie wychodziłby teraz po piątym piwie lub po kilku kieliszkach wina od Hopfera i nie miałby żadnych zmartwień, oprócz niemożliwości powrotu do władzy Napoleona lub któregoś z jego potomków. W kogo dzisiaj byłby tak wpatrzony ten stary romantyk?
Pięknie wygląda Plac Bankowy, gdy z nieba sypie śnieg. Czasami z Fiszera wyjdzie jakiś pijany jegomość, czasami przemknie zakochana para w czułym objęciu. Warszawa śpi, ale duch Wokulskiego wciąż jest żywy i powraca wraz z dziełem Prusa, który tak precyzyjnie, obrazowo i barwnie ukazał moje ukochane miasto z drugiej połowy dziewiętnastego wieku.
Niekiedy w wyobraźni przenoszę się do tego świata. Widzę dorożkę, a w niej kochanka powracającego z romantycznej schadzki. Kto wie, może w jednej z nich podróżuje sam Balzac, o którym mówiono, że nie stronił od niewieścich wdzięków? Moje myśli powracają do historii przedstawionej na kartach dzieła Prusa i możliwych wariantów tej opowieści, gdyby jej akcja rozgrywała się w czasach współczesnych. Zastanawiam się, czy dzisiaj Wokulski starałby się nawracać dziewczyny, które wyczekują na klientów w okolicach Marriotta? Czy wspierałby je tak samo, jak pomógł młodej i biednej szwaczce Mariannie?
Wiem to na pewno… Dzisiaj pan Stanisław nie spotkałby swojej Izabeli w parku, ogrodzie, klubie czy dyskotece. Może znalazłby kobietę szukającą sponsora, ale wzgardziłby umizgiwaniem się do jego pieniędzy. Dalej byłby więc nieszczęśliwy i skazany na samotność. Był przecież w końcu tak bardzo różny od bohatera “Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa ‒ Ebenezera Scrooge’a, który przed przemianą w szlachetnego człowieka kierował się jedynie egoistycznymi i materialistycznymi pobudkami.
Chciałbym kiedyś tak wrócić dorożką do domu, jak pan Stanisław wracał do siebie na Krakowskie Przedmieście. Może złapałbym głębszy oddech i uniósł swoje myśli wysoko w aleję gwiazd? W uśpionej Warszawie woźnica pędziłby ciągnące nas konie po moście Gdańskim, pod którym przepływa Wisła i gdzie czasami pośród pozapalanych lamp spacerują zakochane pary.
‒ Sieknij pan batem! – krzyknąłbym do powożącego. Potem poczułbym się jak w rydwanie, jak na wielkich zawodach w czasach Cesarstwa Rzymskiego. Wytrzeźwiałbym, ale i upił się mroźnym powietrzem, które wdarłszy się na ulice sennej i pustej Warszawy, mocno uderzyłoby w moje nozdrza.
Nie wiem, czy Wokulski kiedykolwiek siedziałby z Belą u Fiszera przy Placu Bankowym… Czy wpatrywałby się w jej niebieskie oczy, gdy ona w słoneczną lipcową niedzielę jadłaby lody malinowe, myśląc równocześnie o Starskim?
Faktem jest, że przegrał. Wyobrażam sobie, gdy teraz z nocnego nieba sypie śnieg, jak pan Stach stoi smutny i wpatruje się tęsknym wzrokiem w pałac arcyksięcia. Czuje, że chciałby zobaczyć pannę Izabelę, rozweseloną, uradowaną, ale honor nie pozwala mu splamić dobrego imienia, nawet dla miłości swojego życia.
Gdy stoi zamyślony i wpatrzony w okna sali balowej, nawet dobrze nie słyszy pytania zadanego przez Węgiełka:
‒ Wie pan, za dwa tygodnie chrzciny… Czy zechce pan podawać do chrztu mojego pierworodnego?
‒ Cóżeś powiedział? – pyta Wokulski, wpatrując się w salę balową, w której rozpoczynają się tańce.
‒ Czy zechciałby pan mojego dzieciaka podawać do chrztu?
‒ Ależ naturalnie, mój Węgiełku, naturalnie… – rozwesela się pan Stanisław i oczy przez chwilę błyszczą mu z radości.
– Masz tu pieniądze na opłacenie księdza i na zakup niezbędnych rzeczy dla dziecka – wciska wychudzonemu Węgiełkowi plik wymiętolonych banknotów.
‒ Wszystko już opłacone, miłościwy panie! – woła uradowany Węgiełek.
‒ Ale pieniądze… Przydadzą ci się na pewno. Więc bierz, póki daję – nalega Wokulski.
‒ Dziękuję, bardzo dziękuję! – kłania się tamten.
‒ Zmykaj już, bo późno. A o chrzcinach mi jeszcze przypomnij, koniecznie!
Śnieg dalej sypie, gdy w sali balowej bawi się warszawska arystokracja. Wokulski próbuje dostrzec pannę Belę, która pewnie tonie w ramionach oczekującego na spadek po cioci kuzyna Starskiego.
Długo pewnie mógłby tak jeszcze stać i marzyć o miłości. Jeszcze nie wie, jakiego już wkrótce dozna wstrząsu, jadąc z nią, jej ojcem i Starskim pociągiem relacji Warszawa-Kraków, gdy pozna prawdziwe oblicze panny Izabeli!
Dookoła jest cicho i spokojnie, tylko od czasu do czasu dorożka przemyka pustymi ulicami uśpionej Warszawy. Pan Stanisław rusza naprzód, wchodząc w ciemną ulicę Bednarską i wolno idąc w kierunku Wisły, którą chwilami spomiędzy chmur rozświetla blask srebrzystego księżyca.
Idzie przed siebie… Ale dokąd…? Ale po co…?
JAROSŁAW HEBEL