KARECKA: Miniatury

Fot. Pixabay.com

Chesterfieldy

Moja muza stoi w kolejce do kasy w Biedronce. Poszłabym sama, ale nie mam czasu. Muszę policzyć rykoszety rzeczywistości na moim miękkim podbrzuszu. Gdybym była mężczyzną, odezwałby się empatyczny syk współczucia, a tak słychać tylko: weź się w garść, niepościelone łóżko źle o tobie świadczy, jest jak stoisko monopolowe w nawie kościoła. Nie ma chętnego, by rozbić butelki i postawić w tym miejscu nowe, z własną krwią, choćby tylko symboliczną.

Moja muza stoi w kolejce, rozważając zakup zielonych chesterfieldów. Oddech po nich zamienia się w bagno rodem z Puszczy Białowieskiej, wciągające w siebie korowód ostrzegawczych symptomów, łącznie z suchym kaszlem i problemami z potencją.

Moja muza zastanawia się, czy postawić akcent na chester czy fieldów, tak bardziej
z brytyjska, a może amerykańsko, najlepiej rozciągając samogłoski jak farmer z Kentucky.

Kasjerka w kasie Biedronki rozwiewa wątpliwości słowiańskim prostym zdaniem: papierosów brak.

 

Kupon

Z twojej twarzy zapamiętałam tylko środek czoła. Była w nim wielka dziura zakończona rozstajem dróg. Na końcu każdej z nich leżał długopis.

Podniosłam jeden. Była w nim śrutowa kulka. Ocierała się o proch prawdy. Zatarłam nią swoje oczy. Piekło. Mniej niż po chili. Gdybym mrugnęła, wybuch rozdarłby mnie na kawałki. Czy ktoś spróbowałby znowu naciągnąć je na mój szkielet?

Drugi długopis podniósł mój pies. Przyniósł go w pysku, czekając, kiedy go rzucę
i zawołam: aport!

Aport! – zawołałam. Wykonując szeroki zamach oszczepnika. Długopis wbił się w ramię przypadkowego przechodnia, który popatrzył na mnie z wyrzutem:

– Za co?

Za nic. To była tylko ta jedna na wiele milionów szansa trafienia w totka, która zmutowała pod wpływem Losu. Teraz muszę się liczyć z konsekwencjami i uważniej wypełniać kupony.

 

Boczne uliczki

Ciemne uliczki. Boczne uliczki. Stojące z boku rynku, biegu, spalin. Wchodząc tam, zapomina się o pasach dla pieszych i czerwonych światłach.

Ich nazwy krótkie i wąskie. Ich bruk twardy i mocny. Jak dobrze usłyszeć ich owalny dźwięk.

Stąpamy tam cicho, nabożnie, dzieląc na sekwencje zainteresowanie otoczeniem. Zaczepiamy wzrok o wyblakłe, przemycone z przeszłości szyldy, o witryny, w których wystawiono wczoraj, o deski, wstydliwie zakrywające odpadający tynk i rozbite przez profanów szyby.

Lustrujemy kawałki unoszących się na wietrze gazet. Unikamy wzroku bezpańskiego psa. Nie liczymy schodów wytartych tysiącami kroków ani śliny wyplutej na wygnanie.

W bocznych uliczkach udajemy Minotaura, chociaż skrycie rozwijamy nić Ariadny.

 

Światowy Dzień Książki

Kiedy potknęłam się o książkę na parapecie i… Gdzie? Na parapecie? Jakim cudem?

Takim cudem, że gdy tylko zrobiło się trochę cieplej, postanowiłam wymyć okna.
A że książki okupują każdą wolną przestrzeń w moim mieszkaniu, to i parapet jest przez nie zajęty. Tak więc, kiedy potknęłam się o książkę na parapecie i o mało nie przeleciałam przez okno na niezbyt estetyczny, wyliniały trawnik, naszła mnie myśl całkiem filozoficzna.

Jak to się można na słowach potknąć. Po chwilowym wzlocie upaść. I niekoniecznie z opcją powstania, otrzepania się i powrotu do słów.

Zamyśliłam się wtedy nad smutnym losem swoim, żal mi się mnie zrobiło. Tak bardzo, że mi cała ochota na mycie okien przeszła.

Wzięłam więc niedoszłą morderczynię do ręki, wybaczywszy jej to zaleganie pod nogami, wszak dzisiaj jest przecież jej święto, i zaczęłam czytać. Przecież nie mogłam świętować sama.

DOROTA C.T. KARECKA