KMIECIK: Najmniejsze więzienie świata

Fot. Pixabay.com

Uczymy nasze dzieci tego, co sami wiemy. Na dziś, na wczoraj. Całkowicie zapominając, że oni będą żyć w jutrze i pojutrze. Pół biedy, jeśli jesteśmy otwarci na młodszy punkt widzenia. Gorzej, gdy wymagamy całkowitego posłuszeństwa.

Od zawsze powtarzałem, że gdy człowiek umiera i nie ma nadziei, trzeba skrócić cierpienia. Dobić, odłączyć, nie pozwolić żyć jak warzywo.

Tymczasem leżę w łóżku, nie mogąc nawet podnieść powieki, by dać znać, że żyję, słyszę. Odpływam świadomością w spokojną czerń i wracam za czas jakiś do równie czarnego niepokoju.

Słyszę głosy w języku, którego nie rozumiem, pikanie sprzętu medycznego, słyszę szloch Kacpra.

Całą uwagę skupiam na podniesieniu powieki. Jeden ruch pozwoli mi na nowo się uczłowieczyć. Na próżno. Leżę w najmniejszym więzieniu świata – własnym, bezwładnym ciele.

*

Znów unoszę się nad łóżkiem, fale świadomości podmywają mury zamku niepamięci. Nie słyszę niczego. Widzę drogę, ja za kierownicą nerwowo spoglądam w lusterko wsteczne. Widzę rozbłyski długich świateł. Po chwili z dużą prędkością wyprzedza mnie żółty samochód z czerwoną błyskawicą naklejoną obok polskiej tablicy rejestracyjnej. Widzę czerwień hamowania, nagłą i krótką. Przyspiesza i znika za horyzontem.

Na tylnym siedzeniu Kacper, zatopiony w ekranie komórki, co jakiś czas zerka na krople deszczu, poziomo pełzające po szybie samochodu. W kroplach odbija się światło księżyca, zabarwione kurzem osiadłym na karoserii. Hania przerywa zrzędzenie o spóźnieniu się na prom, łapie mnie za kolano i zaciska palce. Drugą ręką wskazuje na coś przed nami.

On leży na środku ulicy, rozpaczliwie sygnalizując przerażenie. Odruchowo naciskam na pedał hamulca. To był błąd. Ponownie przyspieszam, ale jest już za późno. Czuję siedmioletnie palce miażdżące mięśnie moich ramion. Ucisk zelżał dopiero gdy stanąłem tuż obok powiększającej się kałuży krwi.

*

Obraz rozmywa się, a do mych uszu dociera dźwięk pikania. Czuję zapach środków dezynfekujących i zupy warzywnej. Obiad nie jest dla mnie. Mój trafia przez sondę prosto do żołądka. Czuję dotyk na policzku. Mała ręka ściera naskórek o mój zarost. Po mej skórze płynie łza. Nie moja.

Zabawne, jak bardzo chcę żyć, wyzdrowieć. To pragnienie wypełnia mnie po brzegi, jak nic nigdy wcześniej. Syn wyjmuje poduszkę spod mej głowy. Za chwilę na monitorze pojawi się pozioma, prosta linia. Krzyczę w niemym bezruchu, lecz nikt nie reaguje. Słyszę chrzęst otwieranych drzwi i odgłos szybkiego kroku. Otulam się czernią i wiruję nad łóżkiem.

*

Wysiadłem z samochodu i spojrzałem na potrąconego kota. Ogon wirował w rytm głośnego charczenia. Z każdym oddechem z otwartego pyszczka wypływała krew, rozwadniana na asfalcie strugami deszczu.

– Pomóżmy mu, tato! Ty wszystko umiesz! – Kacper zanosi się od płaczu.

Hania patrzy na mnie w wyczekującym skupieniu. Żadne z nas nie zna żadnego języka obcego. Stoimy na pustkowiu w niedzielny wieczór, z widmem nocowania w samochodzie, w oczekiwaniu na poranny transport do Polski. Mamy kwadrans do ostatniego dzisiejszego rejsu.

– Przecież go nie dobiję! – Mój protest uruchamia jeszcze głośniejsze wycie Kacpra. Uczepia się mojej kurtki głośno walcząc o to by pomóc futrzakowi.

Ale tego kota nie da się uratować. Obiektywnie – to jest agonia. Do samochodu go nie wezmę, bo na prom mnie z nim nie wpuszczą. Nie mamy pieniędzy, by zostać na noc, nie dogadamy się z miejscowymi.

Hania zabiera wyrywającego się Kacpra z powrotem do samochodu. Rzuca do mnie przez ramię:

– Bądź mężczyzną. Przecież go tak nie zostawimy.

Stoję w strugach deszczu, patrząc na cierpiącego zwierzaka. Gdybym pojechał dalej, nie byłoby zamieszania. Może jeszcze mogę odjechać? Nie, tego nikt by mi nie wybaczył. Sam sobie bym tego nie zapomniał. Deszcz smaga mnie po twarzy, z samochodu dobiegają krzyki rozpaczy pomieszane z matczyną interwencją.

Patrzę na kota i czuję z nim więź. W głowie huczy: “Bądź mężczyzną”. Przepełnia mnie strach, z całym jego smrodem.

*

Smród wrócił ze mną. Żyję. Poduszka wygodnie układa mi się pod głową. Strach, że syn przypomni sobie moje przemyślenia o skróceniu życia, gdy nie ma nadziei na wyzdrowienie, zaślepił mnie całkowicie.

Mam nadzieję, że teraz Kacpra tu nie ma. Pielęgniarka zmienia mi pieluchę. Fiołki. Używa tych samych perfum co Hania. Choć smród znika, strach pozostaje.

– Nie zdążyłem mu pomóc, mamusiu – przepraszający ton Kacpra zawsze mnie rozczula.

Hanię też. Słyszę to w jej uspokajającym szepcie.

Po moim nosie chodzi mucha. Kiedyś myślałem, że nie skrzywdziłbym żadnego stworzenia. Teraz najchętniej rozgniótłbym ją na miazgę. Znów szybuję pod sufitem.

*

Trzymam w ręku wyjęty z bagażnika łom. Stoję nad kotem i nie mam siły podnieść ręki. Duszno mi. Deszcz dudni o karoserię. Hania wyciska pulsującym dźwiękiem klaksonu krzyk: Bądź mężczyzną! Zakończ to!

Kacper wybija na szybie kocie SOS. Przerażone, zamglone ślepia odbierają mi siłę. Czuję ból. Promieniuje od mostka. Narasta. Z kieszeni wyjmuję telefon. Brak zasięgu. Hania rusza samochodem, próbując mnie popędzić, a ja trzymam się za serce i osuwam na mokry asfalt. Patrzę w oczy kotu i razem odpływamy w czarną otchłań.

*

Ktoś poduszką zakrywa moją twarz. Zuch chłopak! Pamięta moje nauki. Muszę dać znać, że byłem głupi. Chcę żyć. Całą energię skupiam na wskazującym palcu. Poruszył się! Raz, nieznacznie! Udało się! Synku!

Ktoś łapie mnie za dłoń, ucisk na twarz nie ustaje. Wieczny odpoczynek racz mi dać Panie. Fiołkowy zapach daje błogość.

MICHAŁ KMIECIK