BILIŃSKA-STECYSZYN: Blizna

Rys. Pixabay.com

Leżała bez ruchu na skraju alejki. Sama sobie była winna! Musiała zaczynać? Już i tak chciało mi się płakać, a teraz jeszcze i to… Dziadek z Piotrkiem siedzieli na ławce kawałek dalej. Słyszałam ich zza drzew, wciąż czytali tę głupią gazetę. To znaczy dziadek czytał na głos, bo Piotrek jeszcze dobrze nie umiał. We wrześniu miał iść do pierwszej klasy, tak samo jak ja.

Ania, starsza siostra Piotrka, poszła do koleżanki, a nam babcia wymyśliła ten park.

– Dziś za zimno, nici z wyjazdu na plażę – powiedziała. – Uśmiech na twarz i marsz.

Bez skutku próbowałam zaczarować pogodę. Zza chmur przedzierały się pojedyncze promyki, by po chwili znów zniknąć na dłużej. Dziadek czytał Piotrkowi wiadomości sportowe. Nic mnie nie obchodziła ta ich piłka! Tak, czasem dawałam się namówić, by zagrać w nogę z Piotrkiem i jego kolegą, ale nie lubiłam tego. Kazali mi stać na bramce. Co za nudy! A Ania wcale się nie chciała z nami bawić.

Ten kolega miał na imię Kuba, tylko że mówili na niego Kubek. Śmieszyło mnie to, tak samo jak Oliwa, w której mieszkali wujostwo i dokąd dziadkowie przywieźli mnie na lato. “Kubek z oliwą”, naśmiewałam się. Tylko w myślach, bo wolałam nie zadzierać z chłopakami.

Kubek też czasem jeździł z nami na plażę. A teraz zamiast plaży ta gazeta w parku. Jakaś drużyna z Gdańska wygrała z inną drużyną i dziadek z Piotrkiem bardzo się cieszyli. Jakby mieli z czego. Drużyna pierzyna. Miałam ochotę zatkać uszy. Wreszcie dziadek pozwolił mi pospacerować, tylko kazał nie odchodzić zbyt daleko.

*

Blisko sadzawki znalazłam pustą ławkę. Ziemia koło niej, ubita po nocnym deszczu, wspaniale nadawała się do rysowania, więc zaczęłam gryzmolić w wilgotnym piasku. Plaża, statek na morskich falach, mewy i uśmiechnięte słońce.

Gdy miałam się podnieść, by z wysoka obejrzeć swoje dzieło, zjawiła się ona! Niemal otarła się o moją dłoń, aż podskoczyłam ze strachu. Zatrzymała się, jak gdyby chcąc obejrzeć mój obrazek. Jeszcze czego! Taka ohyda, fuj.

Podniosłam z ziemi kamień. Nieduży, czerwonawy, trochę kanciasty. Rzuciłam. Niezbyt mocno, za to wystarczająco celnie, by oberwała w nogę. Znieruchomiała. Za moment jednak pokuśtykała dalej. Najwyraźniej zamierzała mi uciec. Podeszłam bliżej i walnęłam mocniej. Znów spróbowała się oddalić. Tak niezdarnie, że zaśmiałam się głośno.

Niczym kota bawiącego się upolowaną myszą, wciągnęła mnie ta gra. Gdy ona nieruchomiała i wyglądała jak martwa, zaklinałam w myślach “Rusz się, nie udawaj”, nawet obiecywałam, że jeśli to zrobi, przestanę jej dokuczać. A kiedy odżywała, rzucałam znowu.

Zabawa jednak ani o krok nie przybliżyła mnie do wytęsknionej plaży. Postanowiłam darować jej życie. Podeszłam bliziutko. Kucnęłam. Leżała sztywno, trochę bokiem, z jedną nogą odgiętą do tyłu. Chyba się zsikała ze strachu! Coś spod niej wyłaziło na piasek. Czerwona kropla i dużo większa zielonkawa, mętna kałuża.

Mimo obrzydzenia, musnęłam ją patykiem. Nie poruszyła się. Łudziłam się, że tylko udaje. Czeka, żebym sobie poszła.

– Nie nabierzesz mnie. Czary mary, czary mary, zaraz przyjdzie diabeł stary i cię zje! – postraszyłam ją. Szeptem, żeby dziadek nie usłyszał. I nic.

– Kto zaczyna, tego wina. Jak jesteś taka głupia, dobrze ci tak! – spróbowałam z innej beczki. Nie reagowała.

– Nie udawaj. Do wesela ci się zagoi. Idź sobie!

Bez skutku. W końcu zaczęłam się modlić:

– Aniele Boży, Stróżu mój, niech ona odżyje, naprawdę już nic jej nie zrobię… – I znów ją szturchnęłam. Ani drgnęła.

Wtedy usłyszałam nawoływanie dziadka i Piotrka. Sprawdziłam jeszcze raz, jednak ona absolutnie nie chciała zmartwychwstać. Zdążyłam uciec stamtąd, nim nadeszli.

*

Przed obiadem grałam z Piotrkiem i z dziadkiem w chińczyka, ale wciąż się myliłam. A jeszcze przypomniało mi się, co babcia kiedyś powiedziała o jednym sąsiedzie, który utopił kocięta. Że to wielki grzech zabijać stworzenie boże, tak się wyraziła.

– Czy żaba jest stworzeniem bożym? – odważyłam się spytać, gdy po obiedzie z Piotrkiem i Anią poszliśmy do ogrodu po maliny na podwieczorek.

– Jasne, że jest! – wypaliła Ania.

– Jak pies i kot? – chciałam się upewnić.

– Tak samo. Bo co?

Nie zamierzałam się przyznać. Nigdy i nikomu. A zwłaszcza Ani, bo na pewno naskarżyłaby na mnie.

– A gdy się ją… jej… bożemu stworzeniowi… zrobi krzywdę? – brnęłam dalej.

– Stworzeniu – poprawiła mnie.

– To jak? – nalegałam.

– Nie wolno! Bo się będzie miało grzech. I trzeba się z niego wyspowiadać. A potem odprawić pokutę. Jak nie, to spotka cię kara. Straszliwa. Może nawet piekło. – To ostatnie powiedziała, patrząc na mnie z groźną miną.

Zdała do czwartej klasy. Wiedziała więcej od nas. Musiałam jej wierzyć.

– Co to znaczy pokuta? – spytałam.

– Ksiądz to zadaje po spowiedzi. Na przykład litanię. Można z książeczki do nabożeństwa przeczytać.

Babcia czasem podśpiewywała litanię, więc tłukła mi się po głowie Arka Przymierza, Gwiazda Zaranna, dziwne słowa, których nie rozumiałam i może dlatego wbiły mi się w pamięć. Lecz poza nimi nie mogłam sobie przypomnieć niczego. Chciało mi się płakać. Jestem za mała! Zanim się nauczę dobrze czytać, spotka mnie straszliwa kara.

– A inaczej nie można? – spytałam.

– Co inaczej?

– No, z tą pokutą.

– Daj mi spokój! – zniecierpliwiła się. – Muszę lecieć. Robimy napoleonki. Dziś są taty imieniny, będzie miał niespodziankę. Rwijcie dalej sami.

Miseczka już była pełna, Piotrek pakował teraz maliny wprost do ust. Mnie przestały smakować.

– Co ma robić Ania? – spytałam po chwili. Koniecznie chciałam zająć głowę czymś innym niż zamordowana żaba.

– Napoleonki – odpowiedział z pełną buzią.

– Na jakie pole? Onki? – nie zrozumiałam.

– Nie pole – wyjaśnił. – Ciastka tak się nazywają.

– Czemu?

– Nie wiem. Chodź, spytamy.

Dziadek wytłumaczył nam, że to od imienia Napoleona, “wielkiego wodza Francuzów”. Ale nie wiedział, czy ten wódz lubił ciastka.

Babcia dała nam spróbować po kawałeczku.

– Reszta wieczorem, na imieninach – powiedziała.

Chyba nigdy wcześniej nie jadłam takiej pychoty! Rozpływała się w ustach. To ciasto musiało smakować wodzowi Francuzów! Słyszałam, że oni jedzą żaby, lecz w tej chwili absolutnie w to nie wierzyłam. Po co, skoro mają takie ciastka? No i przecież żaby to są stworzenia boże, których nie wolno zabijać.

I nagle, kiedy przełykałam ostatni kęs, olśniło mnie.

Już nawet nie tknę tego ciasta.

Ani okruszka.

To będzie moja pokuta. Może uniknę kary.

*

Problem rozstrzygnął Tarzan, duży, ciemny wilczur. Kubek akurat wyprowadzał go na spacer, gdy znów wracaliśmy z ogródka, tym razem z różami dla wujka. Zawsze się bałam tego Tarzana i on chyba to wiedział. Teraz też próbowałam go ominąć, lecz zrobił krok i chapnął mnie w udo! Tak nagle, że dopiero po chwili rozpłakałam się w głos, aż babcia wybiegła z domu. Zjawił się ojciec Kubka, nakrzyczał na niego, zapewniał, że Tarzan jest szczepiony, ale babcia już nie słuchała, byle jak najprędzej zabrać mnie do domu.

Na mój widok ciocia zerwała się od stołu i pobiegła po apteczkę, bo babci z nerwów trzęsły się ręce.

– Głupi kundel – pomstowała. – Będzie dziewczyna miała bliznę do końca życia.

– Nie płacz. Urośniesz, panienki noszą dłuższe suknie, blizny nie będzie widać – pocieszała mnie ciocia, przemywając ranę wodą utlenioną.

Strasznie szczypało! Otarła mi łzy i pogłaskała po głowie. Potem Piotrek z Anią powiedzieli wierszyk, a ja podałam wujkowi kwiaty.

– Do wesela się zagoi. Uśmiechnij się, jesteś zuch dziewczyna – powiedział, robiąc mi miejsce koło siebie. I też mnie pogłaskał.

W ogóle wszyscy byli bardzo mili, nawet Anka spytała “Boli cię?”. Więc się uśmiechnęłam i zaraz zaczęli mnie chwalić, jaka jestem dzielna. Nie wiedzieli, co się stało w parku. Lecz i ja myślałam już tylko o tym, co powiedziała babcia.

Dobrze, że Tarzan mnie ugryzł.

Będę miała bliznę.

Do końca życia.

Dziadek wzniósł toast za zdrowie wujka. Ania znów spytała, czy mnie boli. Bolało, jednak zaprzeczyłam.

Na środku stołu piętrzyła się piramida żółciutkich, pachnących napoleonek.

Dokładnie na wprost mnie.

HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN