Czas na poezję: EDYTA NIZIOŁEK
***
mógłbyś być moim
kościołem
miejscem gdzie chodzi się po nadzieję
gdzie zawsze panuje półmrok
gdzie szepty modlitw sączą do krwi spokój
mogłabym się w tobie chować
tulić rozognione policzki do twoich chłodnych ścian
wyciszać zszarpane nerwy
poddawać się opatrzności
a ty uczyłbyś mnie trwać
wiekami
przy tobie wyciągałabym smukłe ramiona
do nieba
nie widząc tam bezsilności
gdybyś tylko chciał
mógłbyś dać mi zbawienie już dziś
szkoda
że jesteś dla mnie
zwykłą knajpą
***
przestała mi imponować moda na wojowniczki
jestem coraz bardziej zmęczona
z każdym dniem
oswajam własną bezsilność
potrzebuję kogoś kto stanie po mojej stronie
zdradzę ci coś
czasami żeby zostać czyimś bohaterem
trzeba umieć porządnie dać w mordę
mogłabym wtedy całymi nocami
z nabożeństwem całować twoje nagie ciało
uciekać w zagłębienie ramion
jak w azyl
przy tobie sączyć spokój
w moich nowych kielichach
spójrz mówiłabym
barwą przypomina krew
na szczęście nie moją
mogłabym
***
kiedyś wszystko było prostsze
patrzyło się komuś w oczy
motyle chmarą podlatywały pod gardło
tanie fajki jakieś wino
kiedyś moglibyśmy być
a teraz spójrz na nas
odmieniam
skończyło się skończyliśmy się
dzwonisz i mówisz
że barman polewa coraz szybciej
u mnie bochenek nie chce kroić się
na trzydzieści jeden dni
moglibyśmy jeszcze poudawać
zabawić się w przeszłość
tylko czy naprawdę nas na to stać
kiedy każdy kolejny dzień
wydaje się nie do przejścia
zanim obróci się w proch
jak tyle innych
***
mam na imię nieobecność
jestem a przecież od dawna mnie nie ma
kiedy patrzę
zawsze pomimo
gubię wzrok za horyzontem przyziemnych spraw
kiedy mówię
słowa niezrozumiałe ulatują w przestrzeń
opadają poza mgłą lub deszczem
nawet dłonie
pozostawione na twoim ciele
są w zupełnie innym miejscu
komuś innemu przeznaczone
w paralelnym świecie niosą ciepło
w tym zawsze marzły
szkoda że nie udało nam się spotkać
w pół drogi
minę ci z czasem
powiedzą
***
coraz dalej mi do ciebie
nie mam już siły żeby do ciebie iść
zmęczenie rozłożyło się na obu połowach kanapy
zniewala każdej nocy
znaczy wszystkie dni
pogubiłam gdzieś wszystkie słowa które chciałbyś usłyszeć
boję się twoich spojrzeń
zawsze zostawiasz po sobie
ślad tęsknoty na dnie oczu
zadry niespełnienia gdzieś w środku
czekam aż coś się stanie
a wiem że nie stanie się nic
najwyższy czas pogodzić się z tym
że po prostu cię stracę
chociaż może nigdy tak naprawdę
nie miałam
tym lepiej
nie będzie tak boleć
***
deszcz wypisuje na szybach
niewiarygodne historie
niebo naciąga chmury na oczy
nie może znieść widoku miasta
ktoś w bramie przesypuje srebrzysty proszek
ktoś inny procentami dowartościowuje życie
ulice ociekają brudem
chcę do domu
wiesz
ciągle noszę w dłoniach twój dotyk
pod powiekami mam wyraz oczu
odległość wyniszcza
z daleka od ciebie
jest trochę łatwiej
pieszczę w myślach kilka tamtych chwil
pozwalam żeby trwały piękne
dzisiaj znowu zasnę na wspomagaczach
może rankiem uda mi się posprzątać
tamtą chwilę słabości
a potem siebie
***
tuż po piątej
czerwienieje niebo na wschodzie
za chwilę w bólach
wyda na świat kolejny dzień
droga do pracy uwiera kamieniem w bucie
czuję jak rani stopy do krwi
na przemian bluźniąc i mantrując
wybieram słowo dnia
przetrwać
za nic nie znaczące kilkanaście godzin
znowu poczuję się lepiej
tonąc w pościeli i półmroku
nigdy nie szukam brzytwy