LUQUE-KURCZ: Miniatury
A bo to raz człowiek trzymał żyletkę w dłoni. A ciepła krew sączyła się cienką stróżką po drżącym przegubie. Chciałam się tylko oswoić. Utrwalić kroki, jak w tańcu. By pewnie przejść na drugą stronę. Ile miejsc żegnałam w myślach. Ile przedmiotów. Widok zza okna, zdjęcia w albumie. A com się przy tym upłakała, to pan sobie nie wyobraża. Dojdzie człowiek do muru i koniec, proszę pana. Ani go górą przejść, ani dołem. Naokoło też się nie da obejść. A wtedy to już tylko ucho igielne zostaje. Trudne, bolesne, lecz jedyne. I tak człowiek myśli w tej rozpaczy, że jak krwi sobie upuści, to się prędzej przeciśnie.
Nacierpiał się człowiek w życiu. Oj, nacierpiał. Jedni to całe życie w marmurach, atłasach, proszę pana. Grzybki marynowane im podają na srebrnych talerzykach. A widelczyki, jakie do tego, proszę pana, fikuśne. Inny tylko choroby, bieda i zgryzota. Za młodu to ja harda byłam. Byle wietrzyk mnie nie przewrócił. A i silniejszym, życiowym orkanom się stawiałam. Ale jak mi pies zdechł, proszę pana, tom tak upadła, że się więcej już nie dźwignęła. Jedną myśl tylko w głowie miałam. Pójść tam i ziemię rozgrzebać. Jeszcze raz to truchełko przytulić. Nie było na to, proszę pana, lekarstwa.
A jedna taka kobieta to z rozpaczy zmysły postradała. Jak się jej mąż w drzwiach do kuchni powiesił. Bo go z roboty zwolnili. A całe życie w jednym zakładzie pracował. Odpowiedzialny był, proszę pana. Pracowity. Raz w miesiącu wypił, ale zaraz cytryną zagryzł i do domu wracał. Porządny był. Nie jakiś moczymorda. I chłopa nie ma. Żona w wariatkowie, a dzieci do rodzin zastępczych rozwieźli. Takie to życie, proszę pana. Chwila i po wszystkiemu.
*
O nim, to ja proszę pana, w dzień i w nocy myślałam. A myśli uporczywe takie. Nie szło się od nich opędzić. Niby zwyczajny był. Ani młody, ani stary. Żaden tam brunet z roziskrzonymi oczami. Cichutki taki. Ledwo głową skinął. A mnie, proszę pana, jakby dąb przywalił. I od tamtego lata nie mogłam już o nim zapomnieć. A jak drożdżowe piekłam, tom zaraz myślała, czy by jemu smakowało.
Sąsiadka mówiła, że jedna się tak nieszczęśliwie zakochała, że o świecie bożym nie wiedziała. W fabryce, na taśmie robiła. Na trzy czwarte etatu. I raz w maszynie nie ten przycisk wcisnęła. Wszystko poszło odwrotnie. Ile strat, proszę pana, było. Nie dość, że ją wylali, to jeszcze po sądach ciągali o odszkodowania. A co ona biedaczka winna?
A ten, to proszę pana, jeszcze mnie się śni po nocach. Ale te sny takie rozmazane. Że niby idzie w moją stronę, ale nigdy nie przychodzi. Jak już usta otworzy, żeby coś powiedzieć, to mnie śmieciarze zbudzą. Tyle rabanu za oknem robią. I takam, proszę pana, przez tyle lat niepocieszona. A jak kruszonkę w palcach drobię, to jakbym wróbelki za oknem karmiła. Takam roztargniona.
*
Nocny wiatr we mnie zamieszał. Nie umiem się poukładać. Jestem jak kostka Rubika z oderwanymi oczkami. Zburzona wieża Babel. Wszystko się we mnie przesypuje. Kręci i stuka.
Śmiać się chce, płakać zarazem. Pójść dokądś. I z miejsca się nie ruszać. Tak się, proszę pana, cała rozedrgałam. Roztelepałam. Gdy się sobie przyglądam, to na wylot wszystko widzę. Jakby mnie wcale nie było.
Pamięta pan, gdyśmy się do domów rozchodzili? Było tak cicho. Powietrze ani drgnęło. Pies nie zaszczekał. Każde szło w swoją stronę. Pan milczący taki. A ze mnie, to się proszę pana, nieraz, aż ulewało. Tak bym mogła gadać bez końca. Ekspresję mam taką, żywiołową. I nijak się powściągnąć.
A jak żeśmy pociągiem jechali. Nikogo więcej nie było w przedziale. Zapatrzył się pan w dal, jakby przysypiał. Choć z otwartymi oczami. I ja wtedy najdłużej milczałam. Ileśmy się napodróżowali. Pan zawsze wybierał miejsce od okna. A ja się czułam taka nijaka. Nie wiedząc, co począć z oczami.
*
A ja to jestem, wie pan, jak taki skrzywdzony pies. Ledwo kto rękę podniesie, choćby i chciał pobłogosławić, to zaraz cała drżę. I wtulam się tylko w kąt jakiś, rękami osłaniając głowę. Już za dziecka, gdy w domu pokrywka głośniej stuknęła, zaraz mdlałam. Są tacy ludzie, proszę pana. Wiatr tylko mocniej zawieje, a tu już płuca i serce wydarte. I żyj potem półczłowieku.
A miłość dla mnie to jak kij na bezpańskiego psa. Tak się jej boję, proszę pana. Bo człowiek nigdy nie wie, czy ta róża, co ją kto przyniesie, zaraz nie ukole. Czy wstążką z bukietu nie przydusi. Jak taka sarna na polanie, pysk już w sadzawce zanurza, cały czas jest czujna. Uszami strzyże, okiem łypie na wszystkie strony. Płochliwa taka. Jak sieć pajęcza na wietrze. Co to rozpięta między gałęziami drga i każdy ją może przerwać.
Żyć, to się trzeba proszę pana nauczyć. A tu i nauczyciele kulawi. Chromi. I kto to dziecko żyć nauczy. Kto je miłości nauczy, kiedy ludzie tak się w życiu zatracają, że na życie brakuje im czasu. Widzi pan, taki paradoks. Lepiej nie będzie. Bo jeden drugiego w łyżce wody by utopił. Różą oko wydłubał. I jak się teraz, proszę pana, te ludziska mają kochać?
MONIKA LUQUE-KURCZ