BILIŃSKA-STECYSZYN: Włóż głowę do fontanny

Fot. Pixabay.com

Ogromnie mnie ucieszyłeś. Wiele razy zastanawiałam się, co u ciebie. I nagle przed dwoma dniami ten telefon.

– Jadę do rodziców. Jestem na dworcu, zaraz mam pociąg – zawiadomiłeś mnie.


Długie milczenie mogło oznaczać wszystko. Że nie żyjesz. Że podróżujesz. Że jesteś zdrów, cały i szczęśliwy. Że znowu ktoś pozbierał cię z chodnika. Wszystko.


Byłeś trzeźwy! Słyszałam to wyraźnie w twoim głosie, w sposobie mówienia. Jakbyś znowu miał szesnaście lat.


Lecz następne zdanie brzmiało gorzej.


– Bardzo źle się czuję. Bardzo.


– Co ci jest? – wystraszyłam się.


– Nie wiem. Jakaś biegunka. Okropnie się czuję.


– Kiedy będziesz w domu?


– Wieczorem. Ledwo żyję.


“Ledwo żyję”. Zawsze lubiłeś zwracać na siebie uwagę. Brałeś mnie na swój wdzięk albo na litość. Te twoje sposoby! Wielokrotnie przetrenowane, przetestowane. Prędzej czy później się sprawdzały.


– W domu na pewno ci pomogą, przecież są tam jacyś lekarze, apteki. I nie pij. Proszę. Jutro zadzwonię. Proszę cię, wytrzymaj. Uda ci się, tylko się pilnuj. Ani łyka, pamiętaj – klarowałam ci do słuchawki.


– Dam radę. Jeśli dożyję.


– Do jutra – zakończyłam rozmowę.


Dużo piliśmy na studiach. Wszyscy piją, tylko że niektórzy nie potrafią z tego wyrosnąć. Ale pamiętałam twoją opowieść, jak zawsze do rodziców jechałeś trzeźwy. Z trudem, jednak wytrzymywałeś kilka dni. Teraz znowu miałeś tam być. Może zdążę.


– Muszę jechać do Pawła – powiedziałam mężowi. – Jest chory.


– I co? Pomożesz mu? Po tylu latach wciąż masz ochotę ratować pijaka?


– To nie pijak. To mój przyjaciel. Jest chory.


Mój przyjaciel. Kiedyś podarowałeś mi swoje najlepsze dżinsy. Przez te wszystkie lata wierzyłam, że łączy nas prawdziwa przyjaźń. Taka na dobre i złe. Mówiłeś, że bez wahania oddałbyś za mnie życie. Mój przyjaciel. Niebieskooki długowłosy efeb o szczupłych palcach i pięknym głosie. Zawsze serwowałeś mi bajeczki. Już wtedy, gdy poznaliśmy się jako dwoje nastolatków i opowiadałeś mi z żarem, jak bardzo kochasz Teodozję i ona ciebie. A potem się dowiedziałam, że to była dziewczyna twojego kumpla.


– Kiepsko ze mną. Jestem chory. – Telefon następnego dnia rozwiał moje nadzieje. Głos miałeś zmieniony. Robiłeś jakieś dziwne pauzy, przeciągałeś sylaby.


– Jednak piłeś?!


– Nie. To lekarstwa. Po nich jestem taki spowolniony.


Zawsze miałeś taką wymówkę, gdy dzwoniłam.


– Przyjadę jutro w południe. – Wciąż naiwnie wierzyłam, że moja obecność może ci pomóc. – Proszę, bądź trzeźwy. Choć przez parę godzin. Obiecaj. Błagam.


– Nie marudź. Będę.


Przez całą drogę do twojego miasta wyganiałam z głowy słowa, które kiedyś powiedziała mi twoja siostra. “Ma pani swoją rodzinę. Męża, dzieci. Po co pani ten kłopot z moim bratem? My już zrobiliśmy dla niego wszystko. Wszystko, rozumie pani? Najlepiej niech pani już sobie nie zawraca nim głowy”.


Czekałeś w umówionym miejscu obok wielkiego ronda w pobliżu centrum.


Zatrzymałam się przy krawężniku.


– Szybko, tu nie wolno stawać! – ponagliłam cię.


Od razu poczułam. Ledwo wsiadłeś.


– Znowu mnie okłamałeś.


– Po co takie wielkie słowa? To z radości, że się spotykamy. Tylko jedno piwo, przysięgam – bagatelizowałeś.


Wysiedliśmy na parkingu tuż obok parku z resztką murów obronnych i cienistymi alejkami wśród potężnych lip i akacji. Przytuliłeś mnie. Szybko wysunęłam się z twoich ramion. To nie było przyjemne. Marne echo naszych dawnych powitań.


– Chodź. Pokażę ci moje miasto. Ma piękny rynek.


Znaliśmy się tyle lat, a jeszcze nigdy nie byłam w tym mieście. Rynek rzeczywiście powalał urodą. Mój zachwyt cię nakręcił. W twoim głosie brzmiała duma, jakbyś sam stworzył te wszystkie średniowieczne kolorowe kamienice, ratusz, brukowane kocimi łbami kręte uliczki. Znowu byłeś dawnym Pawłem, który tak pięknie umiał opowiadać…


Upał zmusił nas w końcu do ucieczki z rozgrzanych słońcem ulic. Zaprowadziłeś mnie do parku, koło którego zostawiłam samochód.

– Tylko jeszcze muszę cię na chwilę zostawić, skoczyć do toalety – powiedziałeś. – To bliziutko, zaczekasz na ławce? Tej koło fontanny.

– Jasne.

Miałeś ze sobą skórzaną torbę przerzuconą przez ramię, taką samą jak dawniej, w czasach naszych studenckich włóczęg. Z powodzeniem mogła się w niej zmieścić małpka z wódką albo nawet dwie…

– Zleciałem kiedyś z tych murów, po takiej jednej nocnej balandze, gonili nas milicjanci, nogę złamałem – zacząłeś mi opowiadać po powrocie. Znowu się popisywałeś, choć język ci się plątał.

– Tak cię prosiłam.

– Ty znowu swoje – mruknąłeś ze złością. – Odczep się.

– Już bełkoczesz. Nie mam ochoty słuchać tych pijackich opowieści.

– To może ja się zdrzemnę na tej ławeczce?

– Głupi żart. Ale… Włóż tam głowę. – Ruchem głowy wskazałam fontannę, obok której siedzieliśmy. – Może choć trochę wytrzeźwiejesz.

– Zwariowałaś? – skrzywiłeś usta. – Może jeszcze przecudowny wiersz mam stworzyć?i Jak Stachura?

– Włóż głowę do fontanny – powtórzyłam.

Bez słowa podniosłeś się z ławki. Chwiejnym krokiem podszedłeś do murku otaczającego lustro wody, przykląkłeś, nachyliłeś się, zanurzyłeś głowę. Wystraszyłam się, że wpadniesz. Zerwałam się, żeby ci pomóc, ale poradziłeś sobie. Otrząsnąłeś się z wody, zrobiłeś kilka kroków.

– Zadowolona? – spytałeś, siadając koło mnie i wyciągając z kieszeni chusteczkę, by wytrzeć głowę.

– Nie wycieraj. – Powstrzymałam twoją rękę. – Same wyschną.

– Jak chcesz.

Zapaliłeś papierosa. Ręce ci się trzęsły. Włosy, i tak już mocno przerzedzone, przylepiły ci się do czaszki. Gdzie się podział ten piękny chłopak sprzed lat?

– I co? Jak się czujesz? Pomogło? – spytałam po chwili.

– Wcale – burknąłeś. – Ale proszę bardzo, zrobiłem, jak chciałaś. Włożyłem łeb do fontanny, a teraz odfruwam na przestworze.

Oddaliłeś się z rozpostartymi ramionami, jakby miały ci pomóc utrzymać równowagę, lecz stopy stawiałeś zadziwiająco pewnie. Więc ta zimna woda jednak zadziałała! Lecz gdy wróciłeś po kwadransie, już wiedziałam.

Bez sensu była ta moja wyprawa. Nie dogadamy się. “Nie, nie, nie nie…”, towarzyszył moim myślom szmer wody rozpryskującej się na zielonkawej tafli. Kółka zarysowane przez spadające krople wirowały, mieszały się ze sobą w rozedrganym, pijanym tańcu.

Na skórze poczułam nieprzyjemny chłód, jakby to mnie opryskała ta woda.

– Muszę wracać. Chodźmy już stąd.

Ruszyliśmy w stronę parkingu. Usiłowałeś iść prosto, ale kątem oka widziałam, że nogi nie bardzo są ci posłuszne. W pewnej chwili chwyciłeś mnie za ramię.

– Zaczekaj. Coś ci pokażę.

Zbliżyliśmy się do rosnącej w pobliżu muru dużej kępy jaśminów. Ukryta wśród nich stara parkowa ławka ze złuszczoną farbą wyglądała jak przywleczona tam przed laty i na zawsze porzucona w krzakach.

– Tu się pierwszy raz kochałem z Teodozją.

Teodozja. Nawet nie wiem, czy istniała naprawdę. Kto w dzisiejszych czasach nosi takie imię?

– A potem jeszcze z tysiącem kobiet – zadrwiłam, nawiązując do twoich dawnych przechwałek.

Widziałam, że chcesz coś powiedzieć, lecz w tym momencie zahaczyłeś butem o wystający z bruku kamień. Podtrzymałam cię, żebyś nie upadł. To było żałosne. Po co jechałam taki kawał? Co i komu chciałam udowodnić? “My już zrobiliśmy dla niego wszystko, rozumie pani?”, wciąż brzmiało mi w uszach.

– Podrzucić cię gdzieś, do domu może? – spytałam, otwierając drzwi auta.

– Dam sobie radę. – Znowu grałeś bohatera. Ścisnęło mi się serce.

– No to do widzenia. – Podeszłam do ciebie blisko, by się pożegnać.

Objąłeś mnie. Śmierdziałeś wódką, lecz pocałowałam cię w usta. Po raz pierwszy, zawsze dotąd był to co najwyżej cmok w policzek.

I po raz ostatni.

HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN