Czas na poezję: HUBERT CZARNOCKI
Jeden dzień
Szczęście kapało na twarze,
biegliśmy przez powietrze
albo na dzikich gęsiach
odlatywaliśmy na wschód.
Puszczaliśmy nad rzeką
pierwsze latawce,
które niosły nas
w jasne krainy.
(Hostia słońca spadała na twarze,
wędrowaliśmy jej brzegiem.)
Za drzewami czekały na nas
dobre fauny, częstując miodem
i zaczarowanymi smakołykami,
zaś wielkie białe centaury
niosły wszystkich
na swych grzbietach.
Tamtego dnia biegaliśmy
w wielkim sadzie,
nie wiedząc o swojej beztrosce,
a łagodne tchnienia
porywały nas od baśni do baśni.
***
Wyrwałem je krwi i powietrzu.
Napisałem każdym oddechem.
Wytęskniłem ze światła.
Wydymiłem półprzymkniętymi
ustami.
Tyle razy chowałem je
w butelce i wrzucałem
w potok nieba.
Do kogo je milczałem?
Na czyich dłoniach
chciałem zapisać?
Długo w nocy pochylony
stawiałem koślawe znaki,
moje kulawe modlitwy.
Moje kulawe gołębie,
które wylatywały
z moich ust.
I siadały na twojej
dłoni Boże i długo długo
opowiadał ci mnie.
***
Czas rozprawił się z nami dokładnie.
Zgwałcił nasze twarze i wybił nam zęby.
Podpalił nam ubrania i siekierą
przekreślił nasze inicjały na drzewie,
pod którym kiedyś leżeliśmy.
Porachował nam wszystkie kości.
Na koniec jego palec zawisł
nad klawiszem Delete.
Chwyciłem go i szybko
nacisnąłem Backspace.
Samo
Szło mu się coraz trudniej.
Samotność sięgała do kolan, do pasa.
Do ust.
Miał kieszenie pełne samotności.
Była w szufladach, na półkach, we włosach.
Otwierał drzwi a ona stała za nimi.
Dławił się nią, pływał w niej,
aż w końcu ona popłynęła w nim,
w jego żyłach.